Maski czasu | Страница 17 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

Kralick wyjechał na jakąś konferencję do Waszyngtonu i rząd przydzielił tymczasowego zastępcę w osobie małomównego młodzieńca o nazwisku Holliday. Funkcja, jaką miał tymczasowo pełnić, wyraźnie nie wzbudziła jego zachwytu. O jedenastej ruszyliśmy w stronę centrum. Tworzyliśmy sporą gromadkę: Vornan, nasza siódemka, tłumek urzędników państwowych, siedmioosobowa reprezentacja mediów oraz ochrona. Dzięki wcześniejszym rozmowom z zarządem, giełda została na czas naszej wizyty zamknięta dla innych zwiedzających. Vornan był osobą raczej kłopotliwą, a jacyś obcy ludzie na galerii stanowiliby jedynie dodatkowe obciążenie.

Kawalkada lśniących limuzyn stanęła przed olbrzymim gmachem. Vornan ziewał dyskretnie, kiedy urzędnicy otwierali przed nami podwoje giełdy. Przez cały dzień nasz gość był dziwnie milczący. W zasadzie, od czasu fatalnych wydarzeń w posiadłości Brutona w ogóle niewiele mówił. Niepokoiła mnie ta sytuacja. Co nowego nam szykował? Sprawiał wrażenie całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Zniknęły gdzieś zniewalający uśmiech i zimne, wyrachowane spojrzenie. Ospały, blady na twarzy, nie przypominał nikogo niezwykłego, a już na pewno wędrowca w czasie.

Widok, jaki roztaczał się z balkonu, zapierał po prostu dech w piersiach. To była, bez dwóch zdań, świątynia wszystkich przedsiębiorców.

Olbrzymia sala, którą ujrzeliśmy w dole, miała przynajmniej tysiąc stóp długości i tyle samo szerokości. Wysokość, od podłogi aż po sufit, oceniłem na około sto pięćdziesiąt stóp. Pośrodku królował olbrzymi korpus centralnego komputera: lśniąca, gruba na dwadzieścia jardów kolumna niknąca w górze. Każde biuro maklerskie na świecie było z nim bezpośrednio połączone. Któż zgadnie, co kryło się w jego wnętrzu? Ile rozgrzanych przekaźników, ile komórek pamięci, ile połączeń telefonicznych, ile banków danych? Wystarczyłby jeden strzał z działka laserowego, a cała sieć spajająca finansową strukturę tego świata zostałaby przerwana. Spojrzałem niespokojnie na Vornana. Ciekawe, jaką niespodziankę tym razem szykował? Lecz przybysz sprawiał wrażenie zadziwiająco spokojnego, wręcz ospałego. Giełda interesowała go widać jedynie w znikomym stopniu.

Wokół kolumny centralnego komputera stały mniejsze konstrukcje, podobne z wyglądu do klatek. Wewnątrz siedzieli podnieceni maklerzy, którzy nieustannie gestykulowali. Pomiędzy ich kabinami walały się sterty niepotrzebnych dokumentów i gazet. Chłopcy na posyłki biegali jak szaleni we wszystkich kierunkach, wzbijając chmury papierów. Wysoko w górze, pomiędzy dwoma ścianami, wisiał olbrzymi, żółty ekran, wyświetlający nieustannie informacje o stanie rynku. Dziwiło mnie, że mimo totalnej komputeryzacji, tyle tu bieganiny i rozgardiaszu, tyle papierów porozrzucanych po podłodze, jakbyśmy mieli rok 1949, a nie 1999. Lecz nie wziąłem pod uwagę siły tradycji. Maklerzy, finansiści to ludzie konserwatywni, niekoniecznie w kwestiach ideologicznych, lecz z pewnością jeśli chodzi o zakorzenione nawyki. Chcą, by wszystko toczyło się tak jak za dawnych lat.

Pół tuzina wyższych urzędników wyszło nam naprzeciw — nienaganni, szarowłosi mężczyźni w staromodnych garniturach. Podejrzewam, że byli nieprzyzwoicie bogaci. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mimo grubych portfeli, spędzają całe swe życie w tym budynku. Trzeba jednak przyznać, iż zachowywali się niezwykle przyjacielsko. Podejrzewam, że równie ciepło przyjęliby delegację z jakiegoś socjalistycznego państwa, które nie poznało dotąd dobrodziejstw kapitalizmu — na przykład grupę turystów z Mongolii. Dosłownie rzucili się na nas i wyglądało na to, że równą radością napawa ich wizyta podstarzałych naukowców, jak i człowieka z przyszłości.

Dyrektor giełdy, Samuel Norton, wygłosił krótkie, treściwe przemówienie. Był mężczyzną wysokim, szykownym, w średnim wieku, najwyraźniej zadowolonym z miejsca, jakie zajmował w tym wszechświecie. Opowiedział trochę o historii swego przedsiębiorstwa, podał najnowsze statystyki dotyczące ruchów na rynku, na zakończenie zaś oznajmił:

— Teraz przewodniczka oprowadzi państwa po giełdzie i zapozna z realiami naszej pracy. Później z przyjemnością odpowiem na wszelkie pytania, w szczególności dotyczące filozofii naszego systemu. Jak mniemam, ta właśnie kwestia zainteresuje państwa najbardziej.

Przewodniczką okazała się atrakcyjna, dwudziestoletnia dziewczyna, o krótko przystrzyżonych, rudawych włosach, ubrana w szary kostium skutecznie maskujący wszelkie wypukłości. Podeszła do balustrady i powiedziała:

— Tu oto widzimy inwestycyjne piętro nowojorskiej giełdy. Obecnie w obrocie mamy cztery tysiące sto dwadzieścia pięć akcji normalnych i uprzywilejowanych. Handel obligacjami odbywa się gdzie indziej. Ta kolumna pośrodku to główny komputer naszej giełdy. Jego zasadniczy człon sięga trzynastu pięter w dół i ośmiu do góry. Pięćdziesiąt jeden spośród stu pięter tego budynku zajmują ludzie i urządzenia pracujące, aby zapewnić komputerowi należyte oprogramowanie, kodowanie procedur, dostawy energii i części zamiennych, dostęp do danych. Każda transakcja, jaka ma miejsce na tym poziomie albo na którejś z dodatkowych giełd rozsianych po całym świecie, zostaje z szybkością światła odnotowana w głównym komputerze. Obecnie istnieje jedenaście dodatkowych giełd: w San Francisco, Chicago, Londynie, Zurychu, Mediolanie, Moskwie, Tokio, Hongkongu, Rio de Janeiro, Addis Abebie oraz Sidney. Jak widać, są tu reprezentowane wszystkie strefy czasowe. Transakcje papierami wartościowymi są dokonywane dwadzieścia cztery godziny na dobę. Za to nasza nowojorska giełda otwarta jest tylko od dziesiątej do wpół do czwartej, gdyż tak nakazuje tradycja. Wszystkie transakcje zawierane po zamknięciu są skrupulatnie odnotowywane, a nazajutrz analizowane podczas sesji. U nas tutaj, dzienny obrót kształtuje się w granicach trzystu pięćdziesięciu miliardów akcji, a przeszło dwa razy tyle zmienia właściciela na podległych nam giełdach. Jeszcze dwa pokolenia wstecz takie liczby wydawały się nie do pomyślenia.

— W jaki sposób odbywa się sam proces obrotu papierami?

— Dajmy na to pan, panie Vornan, pragnie zakupić sto akcji przedsiębiorstwa „XYZ Space Transit Corporation”. Widział pan we wczorajszej wideogazecie, że aktualna cena rynkowa wynosi czterdzieści dolarów. Jasne jest zatem, iż trzeba zainwestować cztery tysiące gotówką. Po pierwsze, należy wówczas skontaktować się z maklerem, co wymaga jedynie podniesienia słuchawki telefonicznej. Przedstawia pan swoje zamówienie, a on przekazuje je na giełdę. Odpowiedni bank danych, w którym gromadzone są wszelkie informacje na temat obrotu akcjami przedsiębiorstwa „XYZ Space Transit”, odnotowuje ofertę kupna. Komputer prowadzi aukcję, na tych samych zasadach, jakie rządziły rynkiem w roku 1792. Oferty sprzedaży są porównywane z ofertami kupna. Okazuje się, że istnieje oferta sprzedaży stu akcji i że istnieje kupiec. Transakcja dobiega końca, makler powiadamia pana o zakupie i pobiera niewielką prowizję. Skromna opłata pobierana jest również za usługi naszego komputera. Część tych pieniędzy zostaje przekazana na fundusz emerytalny dla tak zwanych specjalistów, którzy niegdyś przyjmowali zlecenia kupna i sprzedaży na giełdzie.

— Ponieważ o wszystkim decyduje komputer, macie państwo prawo zastanawiać się, po co to całe zamieszanie, tam na dole. Chodzi mianowicie o kultywowanie starej tradycji. Zatrudniamy maklerów, którzy kupują i sprzedają papiery, tak jak to miało miejsce za dawnych czasów. Oczywiście nie jest to umotywowane względami racjonalnymi, gdyż te same operacje komputer wykonuje znacznie szybciej i sprawniej. Pozwólcie państwo, że przedstawię podstawowe elementy takiej transakcji…

W paru zdaniach streściła nam, o co chodzi w tym całym wariactwie. Ze zdziwieniem skonstatowałem, iż chodziło tu tylko i wyłącznie o swego rodzaju grę. Transakcje były nierealne, a na zamknięcie sesji kasowano wszystkie rachunki bankowe. Komputer sprawował absolutną władzę. Hałas, porozrzucane papiery, gorączkowe gesty — to był teatr minionych lat, odgrywany przez ludzi, których życie straciło sens. Czułem fascynację i przygnębienie. Rytuał święcenia pieniędzy, odliczanie kapitalistycznego zegara. Starzy maklerzy codziennie brali udział w tej zabawie, choć obok stał olbrzymi posąg komputera, który już dekadę temu skradł im rację bytu. Lśnił jaskrawym światłem — nabrzmiały symbol ich impotencji.

Nasza przewodniczka nieustannie szczebiotała coś o giełdowym dalekopisie, o raportach Dow-Jonesa. Wyjaśniała, co oznaczają dziwne znaczki sunące sennie po ekranie, mówiła o spekulantach, graczach na zwyżkę, minimalnej puli oraz innych dziwnych rzeczach. Na koniec przedstawienia uruchomiła końcówkę komputera i pozwoliła spojrzeć na to szaleństwo oczami sterującego nim mózgu. Transakcje zawierane z prędkością światła, miliardy dolarów, które zmieniają właściciela w ciągu paru chwil.

To widowisko przejęło mnie strachem. Ja, który nigdy nie grałem na giełdzie, czułem przemożną potrzebę skontaktowania się z maklerem i wejścia w ten magiczny świat banków danych. Sprzedać sto akcji GFX! Kupić dwieście CCC! Zniżka o jeden punkt! Wzrost o dwa! W tym tkwił sens życia, to była treść istnienia. Szalony rytm porwał mnie bez reszty. Pragnąłem biec w stronę olbrzymiej kolumny komputera, wyciągnąć szeroko ramiona, uścisnąć lśniącą stal. Widziałem oczyma wyobraźni jego macki rozpostarte ponad światem, przenikające nawet do socjalistycznych kołchozów pod Moskwą, łączące wspólnotą pieniądza wszystkie miasta, sięgające aż na Księżyc, do przyszłych baz na obcych planetach, aż do gwiazd… kapitalizm zatriumfuje! Przewodniczka zniknęła w tle. Dyrektor Norton ponownie stanął przed nami, uśmiechnięty.

— A teraz, proszę państwa, czekam na wszelkie pytania… — zachęcił.

— Tak, dręczy mnie jedna wątpliwość — oznajmił Vornan. — Mianowicie, jaki jest sens istnienia giełdy?

Dyrektor poczerwieniał wyraźnie zaszokowany pytaniem. Po tylu wyjaśnieniach, dostojny gość pyta o co chodzi. Spojrzeliśmy po sobie zbaraniali. Zupełnie niespodziewanie wyszło na jaw, że Vornan nie ma zielonego pojęcia, po co tu w ogóle przyszedł. Dlaczego zatem słuchał i milczał, skoro termin „giełda” był dla niego jedynie pustym dźwiękiem? Ponownie uświadomiłem sobie przykrą prawdę: nasz gość traktował nas jak małpy w cyrku, których zabawne harce i figle ogląda się jedynie dla samego oglądania. Nie tyle interesowała go enigmatyczna instytucja zwana „giełdą”, co powód, dla którego nasz rząd chciał mu ją tak koniecznie pokazać.

— Mam zatem przez to rozumieć, panie Vornan — oznajmił wreszcie dyrektor — iż w czasie… z którego pan przybył, nie istnieje nic takiego, jak obrót papierami wartościowymi?

— Z tego co wiem — nie.

— Może funkcjonuje pod jakąś inną nazwą?

— Nie sądzę. Konsternacja.

— W jaki sposób następuje zatem przepływ jednostek własności wielkich korporacji?

Milczenie. Nieśmiały, może trochę kpiący uśmiech Vornana.

— Wie pan przecież, co to jest własność prywatna?

— Przepraszam — odparł Vornan. — Przed wyprawą uważnie studiowałem wasz język, lecz mam jeszcze sporo luk. Może, gdybyście objaśnili znaczenie podstawowych terminów…

Dyrektor giełdy zaczął powoli tracić wewnętrzny spokój. Na policzki wystąpiły mu szkarłatne plamy, oczy błyszczały jak u zaszczutego zwierza w klatce. Podobny wyraz twarzy miał Wesley Bruton, kiedy dowiedział się od Vornana, że jego wspaniała willa, wzniesiona, by przetrwać wieki na podobieństwo Partenonu i Tadż Mahal, w roku 2999 nie będzie już istnieć i pójdzie w zapomnienie. A w wypadku, gdyby nawet jakimś cudem przetrwała, przylgnęłaby do niej etykietka kuriozum — manifestu średniowiecznego zdziwaczenia. Dyrektor giełdy czuł narastający niepokój, gdyż nie mógł pojąć kompletnej ignorancji, jaką Vornan okazywał w sprawach tak zasadniczych jak wolny rynek.

— Korporacja to inaczej… przedsiębiorstwo — oznajmił wreszcie Norton. — Grupa ludzi, którzy połączyli wysiłki dla zysku. Aby coś wytwarzać, aby wykonywać usługi, aby…

— Zysk — przerwał mu Vornan. — Co to jest zysk? Norton zagryzł wargę i otarł pot z czoła. Po chwili wahania rzekł wreszcie:

— Zysk to, innymi słowy, nadwyżka uzyskana po odciągnięciu kosztów. Wartość dodana, jak to się mówi fachowo. Podstawowym założeniem każdego przedsiębiorstwa jest dostarczać zyski, które będzie można potem podzielić między właścicieli. Aby mówić o efektywnej produkcji, koszty wytwarzania danego produktu muszą być niższe od jego rynkowej ceny. Powodem, dla którego ludzie wolą zakładać wielkie korporacje zamiast zwyczajnych spółek jest…

— Nie bardzo rozumiem — przerwał mu Vornan. — Proszę operować prostszymi terminami. Celem tak zwanej korporacji jest osiąganie zysku, który następnie jest rozdzielany między właścicieli. Zgadza się? Ale co to jest „właściciel”?

— Właśnie do tego zmierzam. Mówiąc krótko…

— I cóż za korzyść płynie z posiadania „zysku”, że „właściciele” tak bardzo o niego zabiegają?

Byłem przekonany, że Vornan struga z nas idiotów. Spojrzałem poważnie zaniepokojony na Kolffa, Helen, Heymana. Miny mieli dość nietęgie. Holliday, pełnomocnik rządu, marszczył nieco brwi, lecz z pewnością nie doceniał możliwości Vornana.

Usta dyrektora giełdy lekko drżały. Jego cierpliwość miała swoje granice. Jeden z przedstawicieli mediów, widząc zakłopotanie na twarzy Nortona, przysunął się bliżej i błysnął mu fleszem prosto w twarz. To jeszcze pogorszyło sytuację.

— Mam więc przez to rozumieć — spytał wolno Norton — że w pańskim czasie nieznane jest pojęcie przedsiębiorstwa? Że zanikła chęć zysku? Że pieniądze wyszły z użycia?

— Jestem zmuszony przyznać panu rację — odparł uprzejmie Vornan. — Nie znajduję dla tych pojęć żadnych odpowiedników w naszym systemie.

— Taki los czeka Amerykę? — spytał z niedowierzaniem Norton.

— W zasadzie nie ma u nas czegoś takiego jak „Ameryka” — sprostował Vornan. — Pochodzę z Centrali. Te miejsca nie mają wiele wspólnego, trudno określić nawet ich wzajemne położenie…

17