Maski czasu | Страница 9 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

Mogło się wydawać, że wszystkie dziewczęta wiedzą doskonale, kim jest Vornan. Świadczyły o tym dobitnie ich westchnienia i pełne zachwytu miny. Znana osobistość tańcząca wśród tłumu wywoływała sensację, dziewczęta myliły kroki. Jedna z nich przystanęła nawet, pochłaniając Vornana wzrokiem. Odczekała pełne półtorej minuty, by móc z nim zatańczyć. Jednak przez pierwsze siedem, osiem rund obyło się bez poważniejszych problemów. Potem Vornan zaczął tańczyć z cudowną, może szesnastoletnią brunetką, która popadła nagle w stan katatonii. Trzęsła się spazmatycznie i podrygiwała, usiłując przebyć elektroniczną barierę ograniczającą taśmociągi. Zabrzmiał ostrzegawczy dzwonek, lecz ona nie zważała na nic. Sunęła ku Vornanowi, stawiając nagle każdą z nóg na innej taśmie. Po chwili taśmy zaczęły się rozsuwać w przeciwnych kierunkach. Dziewczyna upadła ukazując ciekawemu audytorium jędrne, różowiutkie pośladki. Przerażona, chwyciła najbliżej stojącego chłopaka za nogę.

On również potknął się, wywołując tym samym efekt kostek domina — wszyscy tancerze po kolei zaczęli tracić równowagę. Niemal każdy stał na co najmniej dwóch taśmach równocześnie i próbował kogoś chwycić dla odzyskania równowagi. W sali zapanował nieopisany chaos. Zaś Vornan-19 stał wciąż wyprostowany i obserwował katastrofę z pobłażliwym uśmiechem. Jego przyjaciółka również się jakoś trzymała, stała dokładnie po drugiej stronie sali. Zaraz potem czyjaś dłoń chwyciła ją za kolano i szarpnęła w dół — dziewczyna runęła jak zwalony dąb, pociągając za sobą trzy dalsze osoby. Z zewnątrz widziano wszystko wyraźnie — skłębione postacie, rozrzucone kończyny, tłum leżący pokotem. W końcu ktoś wyłączył piekielną maszynerię. Nim wszyscy się jakoś pozbierali, minęło sporo czasu. Wiele dziewcząt płakało. Kilka osób miało zdarte kolana i poocierane łokcie. Jedna z tancerek zgubiła w tym bałaganie sukienkę i kuliła się ze wstydu w kącie. A co z Vornanem? Vornan był już na zewnątrz i z bezpiecznej odległości obserwował zakończenie całej awantury. Płowowłosa bogini stała u jego boku.

— Ma facet talent do wywoływania zamętu — skomentował Kettridge.

— To jeszcze nic w porównaniu z tym, co wczoraj nawyprawiał w barze szybkiej obsługi w Sztokholmie — stwierdził ze śmiechem Kralick. — Wcisnął zły guzik i obrócił zastawiony stolik do góry nogami.

Ekran pociemniał. Kettridge, już zupełnie poważnie, zwrócił się do mnie:

— Za trzy dni ów człowiek będzie oficjalnie podejmowany w Stanach Zjednoczonych, doktorze Garfield. Nie wiemy, jak długo u nas zostanie. Zamierzamy śledzić każdy jego krok i w porę zapobiec wszelkim problemom, które, jak wiemy, uwielbia stwarzać. Pragniemy, profesorze, skompletować pięcio- lub sześcioosobowy komitet złożony z czołowych naukowców. Będą oni występować w roli… no cóż, przewodników naszego gościa. Muszą jednocześnie pełnić funkcję jasnowidzów, ochroniarzy oraz… szpiegów.

— Czy Stany Zjednoczone uznały oficjalnie Vornana-19 za przybysza z roku 2999?

— Oficjalnie, owszem — odparł Kettridge. — I dlatego właśnie zamierzamy traktować go jak zepsute jajo.

— Ale przecież… — zacząłem.

— Szczerze mówiąc, doktorze Garfield — wtrącił Kralick — uważamy, że to oszust. Takie jest przynajmniej moje zdanie i sądzę, że pan Kettridge myśli podobnie. Ten człowiek to wyjątkowo przebiegły i bezczelny naciągacz. Jednakże, dla potrzeb opinii publicznej, akceptujemy istnienie Vornana-19 jako przybysza z przyszłości, dopóki nie da nam powodów, by sądzić inaczej.

— Ale dlaczego, na Boga?

— Wie pan zapewne o istnieniu ruchu apokaliptystów, doktorze Garfield?

— No cóż, owszem. Nie mogę jednak powiedzieć, abym był ekspertem w tej materii…

— Jak dotąd, najbardziej szkodliwe działania Vornana-19 sprowadzają się do uwiedzenia sporej grupki duńskich uczennic. Apokaliptyści stanowią rzeczywiste zagrożenie. Wzniecają zamieszki, grabią, niszczą. Są siłami chaosu, rozsadzającymi nasze społeczeństwo. Próbujemy ich unieszkodliwić, zanim wywrócą wszystko do góry nogami.

— I dzięki temu samozwańczemu ambasadorowi z przyszłości — powiedziałem — zamierzacie przekreślić czołowy atut apokaliptystów: wiarę, że koniec świata nastąpi pierwszego stycznia.

— Dokładnie.

— Bardzo dobrze — stwierdziłem. — Tego się właśnie spodziewałem. Tak ma wyglądać oficjalna polityka. Ale czy walka ze społeczną chorobą za pomocą rozmyślnego oszustwa jest moralnie usprawiedliwiona?

— Doktorze Garfield — odparł Kettridge znudzonym tonem — zadaniem rządu jest zapewnienie stabilizacji społeczeństwa. Kierujemy się dziesięcioma przykazaniami, gdy to możliwe. Lecz w ostateczności mamy prawo przedsięwziąć wszelkie konieczne kroki z całkowitą zagładą wrogich sił włącznie. A w tym wypadku chodzi przecież, sam pan przyzna, w sumie o niewinne kłamstewko. Dla ludzi sprawujących władzę to przecież żadna nowość. Krótko mówiąc, jeśli unieszkodliwienie apokaliptystów ma nas kosztować jedynie parę podpisów na notach uwierzytelniających dla Vornana-19, to godzimy się na taki mały, moralny kompromis.

— Poza tym — wtrącił Kralick — jak dotąd nie ma pewności, że ten człowiek to oszust. Jeśli jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje, to spełnimy jedynie obowiązek.

— Ta ewentualność musi niesamowicie pokrzepiać wasze serca — stwierdziłem.

Natychmiast pożałowałem swej złośliwości. Kralick poczuł się tymi słowami wyraźnie dotknięty, a ja go przecież wcale nie oskarżałem. To nie on ustanowił taką politykę. Rządy na całym świecie, przerażone rozwojem wypadków, jeden po drugim usiłowały ukracać poczynania apokaliptystów. Dlatego uznały już oficjalnie istnienie Vornana. Stany Zjednoczone poszły po prostu tą samą drogą. Decyzję podjęto gdzieś na górze. Kralick i Kettridge byli zaledwie pionkami, nie miałem prawa kwestionować ich moralności. Mogło się przecież rzeczywiście okazać, że przyjęcie Vornana z otwartymi ramionami było nie tylko posunięciem korzystnym, ale i ze wszech miar słusznym.

Kettridge bawił się spinkami od swego eleganckiego garnituru i rzekł nie patrząc mi w oczy:

— Rozumiemy, doktorze Garfield, że z akademickiego punktu widzenia kwestie moralne nie podlegają dyskusji, lecz mimo wszystko…

— W porządku — przerwałem mu słabym głosem — chyba nie miałem do końca racji. Chciałem być po prostu czysty. Ale przejdźmy wreszcie do konkretów. Vornan-19 przybywa do Stanów Zjednoczonych, a my rozwijamy u jego stóp czerwony kobierzec. Świetnie. Czego oczekujecie ode mnie?

— Dwóch rzeczy — odparł Kralick. — Po pierwsze: jest pan uważany za światowy autorytet w dziedzinie fizyki czasu wstecznego. Chcielibyśmy zapoznać się z pańską opinią na temat teoretycznych możliwości podróżowania w czasie oraz szans wcielenia takich teorii w życie.

— No cóż — odparłem — siłą rzeczy muszę być nastawiony sceptycznie do tego typu zagadnień, gdyż jak dotąd udało nam się wysłać w przeszłość jedynie pojedyncze elektrony. Przechodzą one w pozytrony — antycząstki elektronów, identyczne pod względem masy, lecz o przeciwnym ładunku. Efektem końcowym jest anihilacja wszelkiej materii. Nie widzę praktycznie sposobu, aby ominąć proces zamiany materii w antymaterię podczas cofania czasu. Oznacza to, że aby rozpatrzyć ewentualność podróży w czasie Vornana-19, należy uprzednio wyjaśnić, w jaki sposób tak wielka masa zdołała ulec konwersji, oraz dlaczego nie doszło natychmiast do anihilacji…

Kralick grzecznie odkaszlnął. Przerwałem tyradę.

— Przepraszam, ale przyznam się, że nie bardzo rozumiem — rzekł Kralick. — Nie chcemy jednak, aby pan teraz wszystko powtarzał i jeszcze raz wyjaśniał. Wystarczy, jeśli wyłoży pan, doktorze Garfield, całą rzecz na papierze w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin. Zapewniamy wszelką niezbędną pomoc. Prezydent pragnie jak najszybciej zapoznać się z pańską opinią.

— Rozumiem. A ta druga sprawa?

— Chcielibyśmy, aby dołączył pan do komitetu, który powita Vornana-19.

— Ja? Dlaczego akurat ja?

— Jest pan powszechnie znanym naukowcem, którego nazwisko, kojarzy się nierozłącznie z podróżami w czasie — wyjaśnił Kettridge. — Czy to nie wystarczający powód?

— Kto jeszcze wejdzie w skład owego komitetu?

— Nie wolno mi na razie ujawniać żadnych nazwisk — odparł Kralick. — Ręczę jednak słowem, że pozycja wszystkich kandydatów w świecie nauki przynajmniej dorównuje pańskiej.

— To znaczy, że nikt nie wyraził jak dotąd zgody — stwierdziłem — i wy chcecie wszystkich po kolei terroryzować.

Kralick znów poczuł się dotknięty.

— Przepraszam — powiedziałem.

— Sądziliśmy — oznajmił poważnie Kettridge — że po nawiązaniu bliskiego kontaktu z przybyszem będzie mógł pan wyciągnąć od niego informacje na temat podróży w czasie. Uważaliśmy, że zainteresuje to pana jako naukowca, a przy okazji oddałby pan nieocenione usługi społeczeństwu.

— Owszem — odparłem — to wszystko prawda. Z przyjemnością porozmawiałbym z tym człowiekiem na temat fizyki czasu wstecznego.

— A zatem dlaczego odnosi się pan z taką niechęcią do naszej propozycji? — spytał Kralick. — Wytypowaliśmy jednego z czołowych historyków, aby prześledził bieg wydarzeń w przyszłości; psychologa, który postara się sprawdzić autentyczność całej opowieści; etnologa, który będzie szukał świadectw kulturowego rozwoju i tak dalej. Zadaniem komitetu będzie sprawdzenie autentyczności listów uwierzytelniających oraz wyciągnięcie od przybysza wszelkich informacji, które mogą nam w czymkolwiek pomóc. Przy założeniu oczywiście, że Vornan-19 jest tym, za kogo się podaje. Trudno sobie obecnie wyobrazić zadanie większej wagi dla naszego społeczeństwa, a także ludzkości w ogóle.

Zamknąłem na chwilę oczy. Przekonali mnie. Kralick na swój smętny sposób był szczery. Tak samo Kettridge, mimo braku delikatności. Potrzebowali mnie, nie było w tym przesady. A czyż ja sam nie miałem również dość powodów, by zajrzeć Vornanowi pod przyłbicę? Jack błagał mnie o to, nie śniąc nawet, że spełnienie jego prośby może przyjść mi z taką łatwością.

Więc dlaczego zwlekałem z odpowiedzią?

Dobrze wiedziałem dlaczego. Miało to związek z moimi badaniami. Istniała minimalna szansa, że Vornan-19 rzeczywiście jest podróżnikiem w czasie. Człowiek, który usiłuje wynaleźć koło, nie ma za bardzo ochoty wysłuchiwać opowieści o samochodzie napędzanym turbiną odrzutową. Jaki, powiedzcie sami, mógł być stosunek człowieka, który połowę życia stracił na zabawę elektronami i ich antycząstkami do faceta, który opowiadał historyjki o podróżach przez stulecia. W głębi duszy pragnąłem wymazać go ze swej pamięci. Ale Kralick i Kettridge mieli rację. Byłem człowiekiem niezbędnym w tym komitecie.

Zgodziłem się.

Podziękowali mi wylewnie, a potem zupełnie stracili zainteresowanie moją osobą, jakby nie mieli zamiaru tracić czasu dla kogoś, kto już przeszedł na ich stronę. Kettridge zniknął, a Kralick zaprowadził mnie do pomieszczenia gdzieś w podziemiach Białego Domu. Z sufitu zwisały nagie żarówki. Kralick oświadczył, że mogę swobodnie korzystać z wszelkich urządzeń mieszczących się w tym gmachu. Pokazał mi również, gdzie znajduje się końcówka komputera. Mogłem korzystać z telefonu oraz przeprowadzać konsultacje niezbędne dla napisania raportu na temat podróży w czasie.

— Przygotowaliśmy tu panu warunki niezbędne do życia przez jakiś czas — oznajmił Kralick.

— Myślałem, że będę mógł wrócić jeszcze dziś do Kalifornii, aby uporządkować parę spraw.

— Nie byłoby to wskazane. Wie pan, do przyjazdu Vornana pozostały już tylko siedemdziesiąt dwie godziny. Musimy maksymalnie spożytkować ten czas.

— Ale ja przecież dopiero co wróciłem z wakacji! — zaprotestowałem. — Wyjechałem dosłownie tak, jak stałem. Muszę pozostawić jakieś instrukcje personelowi, wydać dyspozycje w sprawie laboratorium…

— Od czegóż mamy telefon, doktorze Garfield? I proszę nie kłopotać się o rachunek. Wolimy raczej pokryć koszty trzygodzinnej rozmowy z Kalifornią niż pozwolić, aby leciał pan tam osobiście i marnował cenny czas.

Uśmiechnął się. Ja też się uśmiechnąłem.

— Zgoda? — spytał.

— Zgoda — odparłem.

Sprawa była jasna. Utraciłem możliwość wyboru w momencie, gdy wyraziłem zgodę na swój udział w komitecie. Stałem się częścią Operacji Vornan, nie mając praktycznie wpływu na rozwój akcji. Do zakończenia całej sprawy przysługiwała mi tylko taka porcja wolności, na jaką pozwalał rząd. Co dziwne, nie czułem się urażony. Ja, który zawsze pierwszy stawiałem swój podpis na petycjach piętnujących ograniczanie swobód obywatelskich. Ja, który nigdy nie uważałem się za członka jakichś organizacji, a raczej za wolnego strzelca, luźno związanego z uniwersytetem. Bez szemrania dałem sobie założyć jarzmo. Wydaje mi się, że pragnąłem w ten sposób zachować twarz, a zarazem umknąć przed laboratorium. Powrót do niego oznaczałby tylko beznadziejną, z góry skazaną na niepowodzenie walkę.

Pomieszczenie, które oddano mi do użytku, było całkiem przytulne. Podłogę wykonano z miękkiego, sprężystego szkła, ściany posrebrzono — wyglądały jak zwierciadła. Sufit mienił się całą paletą barw. Pora była jeszcze przyzwoita, więc mogłem zadzwonić do Kalifornii z nadzieją, że zastanę kogoś w laboratorium. Najpierw zawiadomiłem prorektora, że rząd potrzebuje mojej współpracy i będę musiał zawiesić na jakiś czas badania. Nie stwarzał żadnych przeszkód. Następnie skontaktowałem się z sekretarką i oznajmiłem, że moja nieobecność może przeciągnąć się. Nakreśliłem w ogólnych zarysach grafik prac dla personelu oraz załatwiłem zastępcę dla mych wychowanków. Z miejscowym urzędem przetwarzania danych przedyskutowałem kwestię dostarczania poczty oraz opieki nad moim domem. Na ekranie ukazał się szczegółowy formularz. Miałem zaznaczyć sprawy, których załatwienie powierzam urzędowi oraz te, które zastrzegam dla siebie. Spis obejmował wiele pozycji:

9