Maski czasu | Страница 6 | Онлайн-библиотека
Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo. Dziennikarz prowadzący program skwitował wypadki ostatnich dziesięciu dni w paru zdaniach, a następnie opowiedział ze szczegółami, jak Vornan-19 zajął najbardziej ekskluzywny apartament w wytwornym hotelu Via Vento, jak przyjmował tam wszystkich zainteresowanych swoją osobą, jak nabył ogromną szafę modnych fatałaszków, wynajmując na swe usługi jednego z najdroższych rzymskich krawców. Kwestia wiarygodności stała jakby na uboczu. Najbardziej zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Rzym zaakceptował jego opowieść. Czy ludzie naprawdę uwierzyli, że przybył z przyszłości? Czy raczej była to jedynie zmowa z ich strony, nieszkodliwa gra?
Na ekranie pojawiły się grupki apokaliptystów stojące przed hotelem i nagle pojąłem, dlaczego ów żart spotkał się z tak życzliwym przyjęciem. Vornan-19 przynosił światu nadzieję. Akceptując go, ludzie akceptowali przyszłość. Apokaliptyści próbowali zanegować istnienie przyszłości. Obserwowałem ich z uwagą: groteskowe maski, pomalowane twarze, swobodne pozy, transparenty uniesione wysoko w górę, głośne okrzyki. RADUJCIE SIĘ! KONIEC JEST BLISKI! Grozili pięściami w stronę hotelowych okien i obrzucali budynek pojemnikami z płynną farbą. Chwilę później brudne mury ociekały strugami czerwieni i błękitu. Mężczyzna z przyszłości był wrogiem ich kultu. Społeczność żyjąca w strachu przed nadchodzącą zagładą, naturalną koleją rzeczy zwróciła swe twarze ku niemu, z nową nadzieją. W erze apokalipsy wszelkie cuda są mile widziane.
— Ubiegłej nocy w Rzymie — oznajmił spiker — Vornan-19 odbył swą pierwszą konferencję prasową. Pytania zadawało mu trzydziestu reporterów reprezentujących największe stacje informacyjne z całego świata.
Niespodziewanie obraz rozmyła fala bezładnych barw, z której po chwili wyłoniła się nagrana relacja z konferencji. Tym razem nie była to jednak symulacja. Vornan stał tam we własnej osobie, na żywo, pierwszy raz ukazując się moim oczom.
Byłem wstrząśnięty.
Nie potrafię znaleźć innego słowa. Przez wzgląd na moje późniejsze z nim kontakty, pozwólcie, że wyjaśnię pewną kwestię: z początku uważałem go jedynie za dość pomysłowego oszusta. Pusty śmiech mnie ogarniał, gdy słyszałem jego opowieści. Czułem niechęć do wszystkich, którzy — niezależnie od motywów — postanowili brać udział w tej idiotycznej zabawie. Jednak ten pierwszy raz, gdy ujrzałem przybysza, wywarł na mnie zupełnie nieoczekiwane wrażenie. Mężczyzna spoglądał z ekranu uważnym wzrokiem, spokojny i wypoczęty, zaś jego obecność wydawała się znaczyć coś więcej niż zdolny był przekazać trójwymiarowy obraz.
Był mężczyzną szczupłym, niewysokim, o wąskich ramionach, smukłej kobiecej szyi i zgrabnej głowie uniesionej dumnie do góry. Miał wyraziste rysy twarzy: wystające kości policzkowe, kanciaste skronie, mocny podbródek, wydatny nos. Czaszka była nieco zbyt duża w porównaniu z resztą ciała; wysoko sklepiona, dłuższa niż szersza, a budowa potylicy z pewnością zainteresowałaby niejednego frenologa z uwagi na nader ciekawe wybrzuszenia i guzy. Owe nadzwyczajne cechy budowy nie były jednak na tyle dziwaczne, aby wzbudzić sensację na ulicach wielkiego miasta.
Włosy miał krótko przycięte, szare tak samo jak oczy. Mógł liczyć od trzydziestu do sześćdziesięciu lat. Jego skóra była gładka. Nosił bladoniebieską tunikę, uszytą z prostotą, która świadczyła o doskonałym smaku, a szyję owinął apaszką w kolorze wiśni — jedynym kolorowym akcentem stroju. Sprawiał wrażenie opanowanego, dostojnego, czujnego, inteligentnego, czarującego i nieco wzgardliwego. Przed oczyma stanął mi od razu błękitny kot syjamski, który był niegdyś moim ulubieńcem.
Przybysz miał w sobie dwuznaczną zmysłowość rasowego kocura, a że każdy taki zwierzak posiada zagadkową domieszkę żeńskiego pierwiastka, również i Vornan tego nie uniknął, emanował aurą wypielęgnowanej pantery. Nie chcę przez to wcale powiedzieć, że był eunuchem albo bezpłciowcem, a raczej hermafrodytą, osobnikiem dwupłciowym, zdolnym czerpać i przynosić przyjemność każdemu i wszystkiemu. Pragnę tu podkreślić, że takie było moje pierwsze wrażenie, nieskażone jeszcze tym, co na temat Vornana odkryłem dopiero później.
Daną osobę charakteryzują głównie oczy i usta. Tam też skupiała się moc Vornana. Wargi miał wąskie, usta nieco zbyt szerokie, zęby bez skazy, uśmiech rażąco jasny. Błyskał nim niczym latarnia morska, emanując nieskończonym ciepłem i troską, by zgasić go niespodziewanie, tak że usta pozornie znikały, a cała uwaga obserwatora przenosiła się na zimne, przenikliwe oczy. Na osobowość Vornana składały się dwie zasadnicze cechy: nieustające pragnienie miłości, wyrażane przez olśniewający uśmiech oraz wyrachowana oziębłość, o czym świadczył kamienny blask oczu. Szarlatan czy nie, z pewnością był niezwykłym człowiekiem i mimo niechęci, jaką darzyłem wszelkiego rodzaju zgadywanki, czułem przemożną potrzebę oglądania go na żywo. Symulacja jego osoby, którą oglądałem parę chwil wcześniej, posiadała wszystkie te same cechy zewnętrzne co oryginał, lecz zagubiła gdzieś całą jego moc. Vornan na żywo emanował magnetyzmem, którego brakowało komputerowej kukle.
Kamera trzymała go na wizji przez prawie pół minuty — wystarczająco długo, aby zaobserwować frapującą łatwość, z jaką sterował uwagą. Później obiektyw objął resztę sali, ukazując zgromadzonych reporterów. Nigdy nie interesowałem się bohaterami ekranu, rozpoznałem więc jedynie paru z nich. Fakt, iż światowe gwiazdy dziennikarstwa uznały przybycie Vornana godnym uwagi, świadczył sam za siebie. Dowodził ogromnego wpływu, jaki wywarł ów człowiek na społeczność naszego globu, podczas gdy my gnuśnieliśmy na pustyni. Kamera zatoczyła półkole, ukazując symbole naszej ery gadżetów: agregat zasilający urządzenia nagrywające, tępy pysk komputerowego złącza, drąg, z którego zwisały mikrofony, sieć sensorów głębi, które umożliwiały trójwymiarową relację oraz niewielki laser cezowy występujący w roli reflektora. Zazwyczaj wszystkie te akcesoria były starannie maskowane, lecz tym razem grały rolę pierwszoplanową — pewnie aby pokazać, że i my, ludzie średniowiecza, również znamy parę bajerów.
Konferencję prasową rozpoczęło pytanie zadane z charakterystycznym londyńskim akcentem:
— Panie Vornan, czy mógłby pan określić ogólne zamierzenia pańskiej wizyty?
— Oczywiście. Przybyłem z przyszłości, aby przekonać się osobiście o życiu człowieka w erze wczesnotechnologicznej. Wyruszyłem z roku 2999, według waszej rachuby czasu. Zamierzam odwiedzić większe ośrodki cywilizacyjne i zebrać pełne świadectwo o tej epoce, aby po powrocie móc je zaprezentować moim przyjaciołom.
Odpowiadał płynnie, bez oznak wahania. Nie czuć było nawet śladu akcentu: w podobny sposób mówią po angielsku komputery, składając podstawowe fonemy w słowa i zatracając przez to regionalną wymowę. Doskonała barwa głosu oraz dykcja nasuwały jednoznaczne przypuszczenie, iż mężczyzna ów nauczył się języka in vacuo, korzystając z jakiegoś urządzenia uczącego. Fin, Bask albo Uzbek żyjący w dwudziestym wieku, ucząc się angielskiego z taśm, mówiłby bardzo podobnie. Sam głos Vornana był dźwięczny, przyjemny w słuchaniu.
— Dlaczego nauczył się pan akurat angielskiego? — ciągnął rozmówca.
— Wydawał się być najbardziej popularnym językiem w średniowieczu.
— U was wyszedł już z użycia?
— Nie, ale funkcjonuje w bardzo zmienionej formie.
— Proszę opowiedzieć coś o świecie przyszłości. Vornan uśmiechnął się czarująco i spytał spokojnym głosem:
— Co mianowicie?
— Jak wygląda populacja?
— Nie jestem pewien. Przynajmniej kilkanaście miliardów ludzi.
— Czy sięgnęliście już do gwiazd?
— Och tak, oczywiście.
— Jak długo żyją ludzie w roku 2999?
— Aż do śmierci — odparł uprzejmie Vornan. — To znaczy, aż zdecydują się umrzeć.
— A gdyby nie zdecydowali się nigdy?
— Przypuszczani, że żyliby dalej. Naprawdę nie mam pojęcia.
— Jakie państwa stoją na czele?
— Nie ma już podziału na państwa. Jest tylko Centrala i luźno rozrzucone osiedla. To wszystko.
— Co to jest Centrala?
— Dobrowolna społeczność obywateli. W pewnym sensie jest to miasto, ale i coś więcej.
— Gdzie leży?
Vornan-19 zmarszczył lekko brwi.
— Na jednym z głównych kontynentów. Zapomniałem, jak to się u was nazywa.
Jack rzucił mi szybkie spojrzenie.
— Starczy już, co? To szajbus. Nie potrafi nawet sklecić zgrabnej historyjki!
— Nie, niech leci — poprosiła Shirley.
Sprawiała wrażenie zafascynowanej. Jack szykował się już, aby coś odpowiedzieć, więc szybko wtrąciłem:
— Tak, popatrzmy jeszcze chwilkę. To zdumiewający przypadek.
— …zatem macie tylko jedno miasto?
— Owszem — odparł Vornan. — Mieszkają tam ci, którzy cenią sobie życie we wspólnocie. Nie robią tego wcale z przyczyn ekonomicznych. Każdy jest w pełni samowystarczalny. U was fascynuje mnie szczególnie to wasze wzajemne powiązanie. Na przykład kwestia pieniędzy — bez nich głodujecie, chodzicie obdarci. Mam rację? Nie posiadacie niezależnych środków produkcji. Jak sądzę, nie opracowaliście dotąd metody przemian energii, prawda?
— To zależy, co masz na myśli mówiąc „przemiana energii” — odrzekł szorstko ktoś z amerykańskim akcentem. — Rodzaj ludzki zna sposoby uzyskiwania energii, odkąd zapłonęło pierwsze ognisko.
— Mam na myśli wydajną przemianę energii — wyjaśnił Vornan z wyrazem zakłopotania na twarzy. — Pełne wykorzystanie mocy zawartej w pojedynczym… hmm… pojedynczym atomie. Nie znacie tego procesu?
Spojrzałem na Jacka z ukosa. Ściskał podnośnik swego pneumofotela z wyrazem udręki na twarzy. Odwróciłem pospiesznie wzrok, jakbym pogwałcił czyjąś najsekretniejszą prywatność. Zrozumiałem, że pytanie zadane przed dekadą doczekało się wreszcie choć częściowej odpowiedzi.
Kiedy skupiłem uwagę ponownie na ekranie, Vornan wyczerpał już temat przemian energii.
— …wyprawę dookoła świata. Pragnę zakosztować wszystkiego, co oferuje wasza epoka. A zacznę od Stanów Zjednoczonych Ameryki.
— Dlaczego?
— Aby ujrzeć proces dekadencji w trakcie jego trwania. Gdy odwiedza się upadającą cywilizację, najlepiej rozpocząć wizytę od jej najpotężniejszego komponentu. Mam wrażenie, iż źródło chaosu, który was pochłonie, już teraz odnaleźć można właśnie w Stanach Zjednoczonych. Dlatego więc zamierzam tam właśnie rozpocząć poszukiwanie symptomów.
Mówił dobrotliwym tonem w trybie bezosobowym, jak gdyby upadek naszej społeczności rozumiał się sam przez się, a wspominanie o czymś tak oczywistym nie niosło żadnych podtekstów obraźliwych. W chwilę później błysnął swym uśmiechem, tak promiennym, że zgromadzeni zapomnieli natychmiast o mroku kryjącym się w jego słowach.
Konferencja dobiegała końca w ospałej atmosferze. Sporadyczne pytania o świat Vornana i sposób, w jaki dotarł do naszej epoki spotykały się w odpowiedzi z niejasnymi ogólnikami. Mówił, iż na dany temat udzieli bliższych informacji przy następnej okazji albo stwierdzał wprost, że nie ma o tym pojęcia. Szczególnie wykrętnie odpowiadał na pytania dotyczące wypadków czekających nasz świat w niedalekiej przyszłości. Wszyscy zrozumieli, że gość pragnie zakończyć spotkanie. Odniosłem wrażenie, że nie ma zbyt wysokiego mniemania o naszych osiągnięciach. Był nieco zaskoczony, odkrywszy, iż na tak wczesnym etapie rozwoju historycznego wiemy, co to jest elektryczność, energia atomowa i podróże kosmiczne. Nie krył swego lekceważenia, lecz co dziwne, jego zarozumiałość nie wywoływała wcale irytacji. A kiedy wydawca kanadyjskiego faxikuriera spytał: „A tak szczerze mówiąc, twoim zdaniem, uwierzymy w całą tę historię?” Vornan odparł uprzejmie: „Cóż, dla mnie osobiście możecie nie uwierzyć ani jednemu słowu. Naprawdę nie zrobi mi to większej różnicy”.
Kiedy relacja dobiegła końca, Shirley zwróciła się do mnie:
— Ujrzałeś właśnie legendarnego człowieka, przybysza z dnia jutrzejszego. Co o nim sądzisz, Leo?
— Rozbawił mnie szczerze.
— A przekonał?
— Nie bądź naiwna. To tylko zgrabnie obmyślona kaczka dziennikarska, która ma komuś przynieść określone korzyści. Lecz jedno trzeba przyznać: facet potrafi być czarujący.
— Faktycznie — przyznała Shirley. Spojrzała na męża.
— Jack, kochanie, czy miałbyś coś przeciwko, gdybym się z nim przespała? Jestem pewna, że ci z przyszłości zdołali wymyśleć parę nowych łóżkowych numerków. Warto by się czegoś od nich nauczyć.
— Bardzo zabawne — odburknął Jack.
Twarz pociemniała mu z wściekłości. Shirley widząc to, zaraz umilkła. Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja na tę w sumie żartobliwą i niewinną propozycję. Sądziłem, iż ich związek jest dość solidny, aby umieli znosić figlarne żarciki. Chwilę później przyszło mi jednak do głowy, że może Jacka wcale nie zdenerwowała uwaga Shirley o intymnym kontakcie z Vornanem. Może wciąż trawił słowa przybysza o całkowitej przemianie energii, o zdecentralizowanym świecie, gdzie każdy stanowi odrębną, samowystarczalną jednostkę…
— Wybaczcie — poprosił i wyszedł z pokoju. Wymieniliśmy z Shirley zakłopotane spojrzenia. Zagryzła wargę, szarpnęła niesforny kosmyk włosów i powiedziała cicho:
— Przepraszam, Leo. Wiem, co go gnębi, lecz muszę milczeć.
— Nie szkodzi. Ja też się chyba domyślam.
— Tak, ty jeden byłbyś w stanie.
Odsłoniła okno. Dostrzegłem Jacka stojącego na tarasie, wspartego na poręczy, pochylonego lekko naprzód i wpatrzonego w ciemniejącą pustynię. Błyskawica przecięła szczyty gór wznoszących się na zachodzie, a zaraz potem nadleciał podmuch porywistego wiatru. Strugi deszczu spłynęły po szybie. Jack pozostał bez ruchu, niczym posąg, pozwalając, by burza chłostała go z całą swą zaciętością. Pod stopami poczułem cichy pomruk domowego krwioobiegu. To pompy zaczęły wsysać deszczówkę do cystern; przyda się na później. Shirley podeszła bliżej i położyła mi dłoń na ramieniu.
Robert Silverberg: Maski czasu | 1 |
Pierwszy | 1 |
Drugi | 2 |
Trzeci | 4 |
Czwarty | 7 |
Piąty | 8 |
Szósty | 10 |
Siódmy | 12 |
Ósmy | 14 |
Dziewiąty | 16 |
Dziesiąty | 18 |
Jedenasty | 20 |
Dwunasty | 22 |
Trzynasty | 24 |
Czternasty | 26 |
Piętnasty | 28 |
Szesnasty | 31 |
Siedemnasty | 32 |
Osiemnasty | 34 |