Maski czasu | Страница 4 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

Na miejsce przybyłem późnym popołudniem. Za plecami pozostawiłem głębokie ślady kół i spaloną ziemię. Po lewej stronie widniały purpurowe szczyty gór spowite obłokami.

Łańcuch ten zakręcał stopniowo w stronę granicy meksykańskiej, gubiąc w tyle płaską, kamienistą pustynię. Nowoczesny dom Bryantów był tu jedynym intruzem. Całą posiadłość otaczał wyschnięty strumień, który dawno zapomniał, co to znaczy woda. Zaparkowałem samochód i udałem się w stronę budynku.

Mieszkali w dwupiętrowym, liczącym już dobre dwadzieścia lat domostwie, wzniesionym z drewna sekwojowego oraz szkła, wyposażonym w słoneczny taras na tyłach. Pod domem znajdował się system podtrzymywania życia: reaktor Fermiego, który napędzał uzdatniacze powietrza, obieg wodny, układ grzewczy i oświetleniowy. Raz na miesiąc przyjeżdżał inspektor z Tuscon Elektric, by sprawdzić stan urządzeń. Tego wymagało prawo wszędzie tam, gdzie ze względów finansowych zrezygnowano z trakcji napowietrznej, a w zamian zainstalowano niezależny agregat. Magazyn o powierzchni pięćdziesięciu jardów kwadratowych umieszczony pod budynkiem zapewniał zaopatrzenie w żywność na około miesiąc, zaś filtry wodne gwarantowały niezależność od miejskich hydrociągów. Cywilizacja mogłaby zniknąć z powierzchni ziemi, a Jack i Shirley żyliby jeszcze przez długie tygodnie w zupełnej nieświadomości.

Shirley siedziała akurat na tarasie, zajęta pracą nad soniczną rzeźbą. Przędła jakiś zwiewny kształt z poplątanej włóczki i lśniących tkanin. Ta dziwaczna konstrukcja wydawała z siebie ptasi świergot, który mimo swej delikatności niósł ze sobą olbrzymią moc. Ujrzawszy mnie, przerwała pracę, wstała i ruszyła ku mnie biegiem, z wyciągniętymi ramionami. Gdy pochwyciłem ją w objęcia i przycisnąłem do piersi, poczułem jak część znużenia ulatuje w niebyt.

— A gdzie Jack? — spytałem.

— Pisze coś. Zaraz do nas dołączy. A na razie pozwól, że pomogę ci się nieco rozgościć. Mój drogi, wyglądasz strasznie!

— Wszyscy mi to mówią.

— Jakoś temu zaradzimy.

Chwyciła moją walizkę i ruszyła w stronę domu. Zuchwałe rozkołysanie jej bioder oraz nagich pośladków wprawiło mnie w dobry nastrój i jakby nieco odświeżyło. Uśmiechnąłem się półgębkiem, gdy jej gibka postać zniknęła za progiem. Byłem pośród przyjaciół. Odnalazłem dom. Czułem, że mógłbym spędzić tu wiele miesięcy.

Poszedłem do swojego pokoju. Shirley zdążyła już wszystko przygotować: świeżą pościel, parę czasopism na sekretarzyku, nocną lampkę na stole, notes, pióro oraz dyktafon, gdybym chciał utrwalić jakieś pomysły. Po chwili dołączył Jack. Wetknął mi w garść butelkę piwa. Przymknęliśmy oczy, sącząc zimny napój.

Jeszcze tego wieczoru Shirley wyczarowała cudowny obiad, a potem, gdy upalny dzień przeistoczył się już definitywnie w chłodny zmierzch, usiedliśmy w saloniku, aby porozmawiać. Nie spytali ani słowem o moje badania i błogosławiłem ich za to. Dyskutowaliśmy natomiast sporo na temat ruchu apokaliptystów, gdyż gospodarze byli wyraźnie zafascynowani tym kultem zagłady, który ogarnął tyle umysłów.

— Prześledziłem starannie ich historię — oznajmił Jack. — Orientujesz się co nieco w tej materii?

— Nie za bardzo.

— Wszystko wskazuje na to, że podobne sekty powstają co tysiąc lat. Gdy nadchodzi schyłek milenium, zaczynają głosić, że koniec świata jest blisko. W roku 999 sprawa przybrała bardzo poważny obrót. Z początku opowieściom o zagładzie wiarę dali jedynie wieśniacy, lecz później także wysocy urzędnicy kościelni zaczęli trząść portkami i tak się zaczęło. Nastały czasy orgii modlitewnych, choć nie tylko.

— A gdy nastał rok 1000? — spytałem. — Świat nie zginął. Co się stało z kultem apokaliptystów?

— Doznali przykrego rozczarowania — odparła ze śmiechem Shirley. — Ale trudno nauczyć ludzi zdrowego rozsądku.

— W jaki sposób apokaliptyści wyobrażają sobie zagładę świata?

— W ogniu — wyjaśnił Jack.

— Kara Boża?

— Oczekują wojny. Wierzą, że przywódcy wszystko już przygotowali i spuszczą z uwięzi piekielny ogień, gdy nastanie pierwszy dzień nowego tysiąclecia.

— Od pół wieku nie mieliśmy wojny światowej — stwierdziłem. — Broń atomowa została użyta po raz ostatni w roku 1945. Czy nie można zatem przyjąć założenia, iż z biegiem lat nauczyliśmy się skutecznie zapobiegać apokalipsie?

— Istnieje jeszcze teoria kumulowania katastrof — odparł Jack. — Stany uporządkowane dążą do wybuchu. Spójrz na te wszystkie małe wojny: Korea, Wietnam, Bliski Wschód, Południowa Afryka, Indonezja…

— Mongolia i Paragwaj — dodała Shirley.

— Tak. Średnio jeden konflikt co siedem, osiem lat. Każdy tworzy ciąg odwetowych akcji, które dają motyw do kolejnych ataków, służących temu, aby wcielić w życie doświadczenia wyciągnięte z ostatniej wojny. W ten sposób rośnie agresja, co rzekomo doprowadzi w efekcie do rozpętania Ostatniej Wojny. A ma ona wybuchnąć i dobiec końca l stycznia roku 2000.

— Wierzysz w tę historię? — zapytałem.

— Osobiście? Nie bardzo — odparł Jack. — Po prostu przedstawiam jedną z teorii. Jak na razie nie widać oznak nadchodzącej zagłady, lecz przyznaję, iż diagnozę opieram jedynie na tym, co dotarło na ekrany. Niemniej, apokaliptyści potrafią zawrócić w głowie. Shirley, puść tę kasetę z rozruchami w Chicago, dobrze?

Wsunęła taśmę do odtwarzacza. Cała tylna ściana wybuchła feerią barw i rozpoczęła się nagrana relacja. Ujrzałem wieże Lake Shore Drive i Michigan Boulevard. Dostrzegłem dziwaczne postacie sunące autostradą, plażą, brzegiem zamarzniętego jeziora. Większość pomalowała się w krzykliwe pasy, jak wariaci na przepustce. Byli częściowo nadzy, lecz nie tą niewinną nagością co Jack i Shirley w upalne dnie, ale wyuzdaną i wulgarną nagością rozkołysanych piersi i umazanych pośladków. Wszystko zostało tu obliczone na wywołanie szoku: ożyły groteski Hieronima Boscha. Nagie ciała szaleńców obnażały nicość świata, skazanego ponoć na zagładę. Nie miałem dotąd pojęcia o istnieniu tego ruchu. Zaskoczył mnie widok dorosłej już kobiety wybiegającej przed kamerę, zataczającej piruet, zakasującej spódniczkę, kucającej i sikającej prosto na twarz leżącego mężczyzny. Obserwowałem jawną rozpustę, groteskową plątaninę ciał, grupy kopulujących ludzi. Niesamowicie gruba kobieta leżała rozciągnięta na plaży, śmiejąc się radośnie do młodzieńców obskakujących ją dookoła. Góry mebli płonęły jasnym ogniem. Oszołomieni policjanci oblewali tłum pianą, lecz nie zapuszczali się w głąb.

— Świat powoli ogarnia czysta anarchia — mruknąłem. — Od jak dawna już to trwa?

— Od lipca — odparła cicho Shirley. — Nic nie słyszałeś?

— Byłem bardzo zajęty.

— Obecnie przeżywamy wyraźne przesilenie — oznajmił Jack. — Z początku, w latach 93-94, był to ruch skupiający garstkę szaleńców na Środkowym Wschodzie. Byli przeświadczeni, iż należy rozpocząć intensywne modły, bo dzień zagłady nadejdzie już za niecałą dekadę. Postanowili nawracać i głosić prawdę o apokalipsie. W końcu ich posłanie padło na podatny grunt zbiorowej psychozy. Kult wymknął się spod kontroli. Przez ostatnie pól roku lansowano pogląd, iż nie warto marnować czasu na nic poza zabawą, gdyż koniec jest blisko.

Wzruszyłem ramionami.

— Masowe szaleństwo?

— Coś w tym guście. Na wszystkich kontynentach powstały grupy ludzi głęboko przeświadczonych, że bomby spadną na świat w rok od daty l stycznia. Jedzcie, pijcie i weselcie się. To chwytliwe hasło. Trudno sobie wyobrazić histerię, jaka zapanuje za rok, kiedy nadejdzie ostatni tydzień naszego świata. Może jedynie nasza trójka ocaleje.

Siedziałem wpatrzony w ekran jeszcze przez parę chwil, rozmyślając.

— Wyłącz odtwarzacz — poprosiłem w końcu.

Shirley zachichotała. — Jak to się stało, że o niczym nie słyszałeś, Leo?

— Żyłem w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości.

Ekran pociemniał. Kolorowe demony z Chicago wciąż przemykały po zakamarkach mojego umysłu. Świat staje na głowie — pomyślałem — a ja niczego nie widzę.

Shirley i Jack spostrzegli, jak wielkie wrażenie wywarły na mnie przepowiednie apokaliptystów o zagładzie, więc delikatnie zmienili temat rozmowy. Zaczęli opowiadać o pradawnych ruinach indiańskiej budowli, które odkryli na pustyni zaledwie parę mil od swego domu. Wkrótce poczułem się bardzo zmęczony i gospodarze posłali mnie do łóżka. Po kilku minutach Shirley zajrzała ponownie do mojego pokoju. Stała bez ubrania, a jej nagie ciało lśniło w drzwiach niczym świąteczny lampion.

— Potrzeba ci czegoś, Leo?

— Dziękuję, wszystko w porządku — odparłem.

— Wesołych świąt, mój drogi. A może zapomniałeś również i o tym? Jutro mamy Boże Narodzenie.

— Wesołych świąt, Shirley.

Posłałem jej całusa, a ona zgasiła światło. Kiedy smacznie spałem, Vornan-19 zstąpił na świat w odległości sześciu tysięcy mil od mojego łóżka. I odtąd nic już nie było takie samo jak przedtem. Dla nikogo.

Trzeci

W świąteczny poranek obudziłem się dość późno. Jack i Shirley byli już najwyraźniej od paru godzin na nogach. W ustach czułem gorzki posmak i nie tęskniłem zbytnio za towarzystwem, nawet gospodarzy. Zszedłem do kuchni i po cichu zaprogramowałem sobie śniadanie, co było jednym z moich przywilejów. Wyczuli mój nastrój i nie próbowali się narzucać. Dozownik autokucharza wyrzucił z siebie tost oraz kubek soku pomarańczowego. Nie zwlekając pochłonąłem ów posiłek i zamówiłem na dokładkę czarną kawę. Następnie wrzuciłem brudne naczynia do zmywarki, uruchomiłem ją i wyszedłem z domu. Spacerowałem samotnie przez trzy godziny. Po powrocie czułem się oczyszczony. Dzień był zbyt chłodny na opalanie albo roboty w ogródku. Shirley zaprezentowała parę swoich rzeźb. Jack poczytał trochę własnych wierszy, ja zaś opowiedziałem z wahaniem o zastoju w pracy. Później spożyliśmy doskonałą wieczerzę składający się z pieczonego indyka i lampki zmrożonego Chablis.

Dni, które nastały później, składały się z chwil ukojenia. Uspokoiłem wreszcie skołatane nerwy. Czasami chodziłem samotnie po pustyni, czasami chodziliśmy razem. Pokazali mi te indiańskie ruiny. Jack klękał raz po raz wydobywając z piasku gliniane skorupy: trójkątne kawałki ceramiki pomalowane w czarne kreski i kropki. Wskazał palcem zapadnięte kontury studni, resztki ściany wzniesionej z grubo ciosanych kamieni i gliny.

— Czy to dzieło Indian Papago? — spytałem.

— Wątpię. Ciągle nie mam pewności, ale moim zdaniem to jest zbyt dobre jak na Papago. Przypuszczam, iż są to pozostałości po kolonii Indian Hopi sprzed około tysiąca lat, którzy dotarli tutaj z Kayenta. Shirley zaproponowała, że przywiezie mi parę kaset na temat archeologii, gdy będzie następnym razem w Tuscon. Nasz bank danych nie posiada żadnych szczegółowszych analiz tych terenów.

— Mógłbyś poprosić o parę opracowań — podsunąłem. — Bibliotece z Tuscon nie sprawiłoby większych problemów przesłanie ci kopii za pomocą datafonu. A jeśli nie dysponują odpowiednimi książkami, mogą ściągnąć je z Los Angeles. Cała idea sieci informatycznej opiera się na tym, żebyś był w stanie zdobyć wszelkie dane nie wychodząc z domu, a nie…

— Wiem — odparł spokojnie Jack. — Nie chciałbym jednak wszczynać sensacji. Mogę w każdej chwili zorganizować grupę archeologów. Będziemy zdobywać książki w tradycyjny sposób, chodząc do biblioteki.

— Jak dawno już wiesz o tym miejscu?

— Od roku — wyjaśnił. — Nie ma pośpiechu.

Podziwiałem jego niezależność. Jak tej parze udało się ułożyć sobie życie na pustyni? Poczułem zazdrość i przez chwilę zapragnąłem pójść w ich ślady. Szybko jednak się opamiętałem. Nie wytrzymałbym długo mieszkając z nimi, nawet gdyby zgodzili się na to. Zaś samotne życie w innym zakątku pustyni nie pociągało mnie szczególnie. Moim miejscem był uniwersytet. Wiedząc, iż w każdej chwili jestem w stanie skryć się u Bryantów, mogłem czerpać zadowolenie z pracy. Myśl ta przyniosła ze sobą falę radości; minęło zaledwie kilka dni, a ja znów zacząłem spoglądać z nadzieją na dalsze badania!

Czas płynął szybko. Adwent roku 1999 uczciliśmy wyprawiając niewielkie przyjęcie, na którym upiłem się nieco. Uleciało ze mnie całe napięcie. Eksplozja letnich upałów zalała pustynię zaraz na początku stycznia, hasaliśmy więc nago po dworze, bezmyślnie radośni. Kaktus w ich ogrodzie wypuścił kaskadę żółtych kwiatów, pszczoły przyleciały nie wiadomo skąd. Pozwoliłem, by wielki kosmaty trzmiel z nóżkami upapranymi pyłkiem wylądował na mym ramieniu. Nie próbowałem go wystraszyć ani strząsnąć. Po chwili uleciał ku Shirley i zaczął badać gorącą dolinę jej piersi; potem zniknął. Śmialiśmy się głośno. Któż bałby się takiego grubego trzmiela?

Minęło już niemal dziesięć lat od czasu, gdy Jack opuścił uniwersytet i zabrał Shirley na pustynię. Początek roku zawsze uświadamia nam nieuchronność przemijania. Jak się zdaje jednak, od mniej więcej dziesięciu lat nasz proces starzenia uległ, jak gdyby, zahamowaniu. Choć skończyłem już pięćdziesiątkę, miałem niezłą kondycję i z wyglądu przypominałem mężczyznę znacznie młodszego. Włosy wciąż miałem kruczo czarne, twarz bez śladu zmarszczek. Byłem z tego zadowolony, aczkolwiek nie miało to zasadniczego wpływu na stan moich badań. W pierwszym tygodniu roku 1999 nie byłem ani o krok bliżej sukcesu, aniżeli w pierwszym tygodniu roku 1989. Wciąż poszukiwałem potwierdzenia swej teorii, iż przepływ czasu jest dwukierunkowy i że przynajmniej na poziomie cząstek elementarnych można go odwrócić. Przez całą dekadę kręciłem się w kółko, nic nie wnosząc, choć moja sława, chcąc nie chcąc, rosła, zaś nazwisko podawano nie raz jako kandydaturę do nagrody Nobla. W przypadku gdy fizyk teoretyczny staje się postacią publiczną można mieć pewność, iż coś zwichnęło mu karierę albo badania utknęły w ślepym zaułku — sytuację taką opisuje doskonale zasada Garfielda. Dziennikarzom jawiłem się jako tajemniczy czarodziej, który pewnego dnia ofiaruje światu wehikuł czasu, sam sobie natomiast jako nieudacznik, który zabrnął w labirynt bez wyjścia.

4