Maski czasu | Страница 32 | Онлайн-библиотека
Zwlekałem z decyzją. Nie opowiadałem Vornanowi o swobodzie panującej w tym domu, gospodarze również milczeli w tej kwestii. Ale dla Vornana nagość nie stanowiła tabu. Teraz, kiedy gość zrobił pierwszy krok, Shirley nie pozostała długo w tyle. Wyszła na taras, spostrzegła nagiego Vornana i mnie w piżamie.
— Tak, o to chodziło — powiedziała z uśmiechem. — Chciałam już wczoraj zaproponować coś podobnego. My tutaj nie wstydzimy się własnych ciał.
Po tej deklaracji pani domu zrzuciła strzęp materiału, który okrywał jej postać i wyciągnęła się na leżaku. Vornan obserwował z bardzo nikłym zainteresowaniem zgrabne, doskonale zbudowane ciało Shirley. Owszem, widziałem w jego oczach ciekawość — ciekawość badacza. Gdzieś zniknął wygłodniały Vornan, jakiego znałem. Za to Shirley zdradzała wewnętrzny niepokój. Aż po szyję zalała ją fala purpury. Jej ruchy nabrały niezwykłej gwałtowności. Błądziła przez chwilę wzrokiem po nagich udach Vornana, a potem szybko zamknęła oczy. Jej sutki wyraźnie stwardniały. Przekulnęła się na brzuch, aby zamaskować podniecenie, ale zdążyłem dostrzec, co się święci. Dotąd nasza nagość była niewinna. Teraz nabrała odcienia grzechu.
Chwilę później pojawił się Jack. Błyskawicznie ocenił sytuację. Shirley leży na brzuchu z napiętymi pośladkami. Vornan drzemie. Ja nerwowo przemierzam taras.
— Piękna dzisiaj pogoda — powiedział trochę zbyt entuzjastycznie. Miał na sobie krótkie spodenki i nie zamierzał ich ściągać. — Przygotować obiad, Shirl?
Vornan i Shirley chodzili przez cały dzień nago. Pani domu pragnęła za wszelką cenę osiągnąć ten sam stan bliskiej zażyłości, jaki towarzyszył każdorazowo moim wizytom. Kiedy minęły pierwsze chwile skrępowania, zaczęła z większą naturalnością odnajdywać się w sytuacji. Co najdziwniejsze, Vornan nie okazywał najmniejszego zainteresowania jej ciałem. Zauważyłem to dużo wcześniej niż sama Shirley. Cała kokieteria, zmysłowe ruchy talii, podrygiwanie kształtnych piersi nie robiły na nim żadnego wrażenia. Nie powinno to zbytnio dziwić, skoro Vornan pochodził ze świata, w którym nagość traktowano jako rzecz najzupełniej zwyczajną. Jednak mimo wszystko, jego oziębłość w stosunku do Shirley budziła spore wątpliwości, wziąwszy pod uwagę apetyt sprzed kilku miesięcy.
Dołączyłem do grona nudystów. Dlaczego nie? Chodzenie bez odzieży było wygodne i na czasie. Nie czułem się jednak swobodnie. Poprzednio wspólne kąpiele słoneczne z Shirley nie wywoływały u mnie niezdrowych emocji. Teraz w mojej głowie panował zamęt i musiałem skupić całą siłę woli, aby zachować zewnętrzny spokój.
Jack również zaczął się dziwnie zachowywać. Nagość była dla niego rzeczą zupełnie naturalną, a jednak chodził ubrany przez cały dzień. Widziałem w jego zachowaniu wyraźną ostentację. Pracował w ogrodzie zapięty pod szyję; podlewał, wyrywał chwasty, a po jego ciele spływał perlisty pot. Shirley spytała w końcu, skąd ta nagła wstydliwość.
— Nie wiem, o co ci chodzi — odparł cicho, ale spodenek nie ściągnął.
— Mam nadzieje, że to nie przeze mnie — oznajmił nagle Vornan.
Jack wybuchnął śmiechem. Odpiął guzik, zsunął spodnie i szybko wrócił do pracy. Później chodził już nago, ale wyczuwałem, że nie sprawia mu to tej przyjemności, co dawniej.
Jack zdradzał wyraźne objawy urzeczenia osobą Vornana. Rozmawiali całymi godzinami, leniwie sącząc drinki. Vornan siedział zamyślony, od czasu do czasu rzucał jakieś słowo. Za to Jack gadał za czterech. Przysłuchiwałem się tym dyskusjom z niewielkim zainteresowaniem. Rozmawiali o polityce, podróżach, przemianie form energii i wielu innych rzeczach. Każda konwersacja szybko przemieniała się w monolog. Zastanawiało mnie, dlaczego Vornan okazuje tyle cierpliwości, ale swoją drogą, cóż mu pozostawało poza rozmową. Po jakimś czasie nabrałem rezerwy i po prostu leżałem, odpoczywając na słońcu. Dopiero teraz odczułem zmęczenie w całej pełni. Ten rok był dla mnie niesamowicie wyczerpujący. Drzemałem, leniuchowałem wyciągnięty pod jasnym niebem. Sączyłem schłodzone drinki. I pozostawiłem mych najdroższych przyjaciół w biedzie, nie okazując najmniejszego zainteresowania dalszym rozwojem wypadków. Mimo wszystko widziałem narastające w Shirley rozgoryczenie. Czuła się ignorowana i odtrącona. Potrafiłem zrozumieć jej sytuację. Marzyła o Vornanie. A on, który podbił tuziny kobiet, traktował ją z lodowatym szacunkiem. Poniewczasie akceptując mieszczańską moralność, Vornan nie chciał brać udziału w manewrach i podchodach. Zachowywał stosowną dozę taktu. Czyżby ktoś go oświecił, że to nieładnie uwodzić żonę gospodarza? Przyzwoitość nigdy dotąd nie było rzeczą, która spędzała Vornanowi sen z powiek. Zaskakujący popis wstrzemięźliwości mogłem przypisać jedynie wrodzonej przekorze Vornana. Wziąłby każdą kobietę do łóżka bez zbytecznych ceregieli, ale teraz bawiło go psucie szyków Shirley, ponieważ była piękna, naga i osiągalna. Znów powrócił dawny Vornan — diaboliczny i przekorny.
Ta sytuacja doprowadzała Shirley niemal do rozpaczy. Jej bezowocne wysiłki nie mogły ujść mojej uwadze. Widziałem, jak specjalnie przechodzi obok Vornana, aby przygnieść jego plecy swymi jędrnymi piersiami. Widziałem, jak bezwstydnie kusi go wzrokiem. Widziałem, jak przeciąga się w pozach, których przecież unikała w przeszłości. Nie przyniosło to jednak spodziewanych rezultatów. Może gdyby wtargnęła siłą do sypialni Vornana i skoczyła na niego z wyciągniętymi ramionami, dostałaby to, czego chciała. Duma jednak nie pozwalała jej posunąć się aż tak daleko. Rosła frustracja, a wraz z nią przyszło zniechęcenie i grubiańskie zachowanie. Powrócił wstrętny, piskliwy chichot. Shirley robiła nieustannie zjadliwe uwagi. To coś rozlewała, to upuszczała. Ze smutkiem obserwowałem jej zachowanie w stosunku do mnie i nie tylko. Przecież okazywałem Shirley szacunek nie tylko przez ostatnie kilka dni, lecz od wielu lat. Opierałem się pokusie, odmawiałem sobie zakazanej przyjemności. Nigdy nie ofiarowywała się mi w tak ewidentny sposób, jak teraz Vornanowi. Nie podobał mi się jej obecny obraz i nie bawiła mnie też ironia losu.
Jack był całkowicie nieświadomy udręki, jaką przeżywała jego małżonka. Fascynacja osobą Vornana powodowała, że nie dostrzegał tego, co się działo wokół. W swoim odosobnieniu Jack nie miał wielkich szans pozyskania nowych przyjaciół. Rzadko też miewał okazję, aby podtrzymywać stare znajomości. Polubił Vornana dokładnie tak samo, jak samotny chłopiec polubiłby jakiegoś osobliwego, nieznanego przybysza w swoim sąsiedztwie. Wybrałem to porównanie celowo. Było bowiem coś młodzieńczego, a nawet dziecinnego w oddaniu, jakie Jack okazywał Vornanowi. Opowiadał bez końca. Szkicował swoją sylwetkę na tle akademickiej kariery, wyjaśniał przyczyny swego odejścia z uczelni. Zabrał Vornana nawet do swojego warsztatu, gdzie nigdy nie miałem wstępu. Pokazał gościowi tajemniczy manuskrypt. Dla Jacka nie miało znaczenia, jak bardzo intymne poruszał tematy — mówił bez skrępowania niczym dziecko, które wyciąga na pokaz swoją najcenniejszą zabawkę. Zjednywał dla siebie Vornana kosztem wielkich wyrzeczeń. Wydawało mi się, że chce go traktować jak prawdziwego kumpla. Ja, który zawsze uważałem Vornana za człowieka całkowicie obcego naszej kulturze; ja, który uwierzyłem w jego opowieść, głównie za sprawą dziwnego lęku, jaki wywoływał w mojej duszy, z wielkim niepokojem i fascynacją obserwowałem, jak bardzo Jack jest mu uległy. Vornan sprawiał wrażenie mile połechtanego. Czasami znikali w pracowni na kilka godzin. Mówiłem sobie, że Jack wszystko to uknuł, aby wyciągnąć od Vornana informacje, na których mu zależało. Całkiem sprytnie to sobie Jack wymyślił, nie ma co, myślałem. Omota go najpierw, a potem wydobędzie zeznania.
Jack nie wydobył z Vornana żadnych informacji. A ja do samego końca pozostawałem ślepy.
Jak mogłem niczego nie widzieć? Tego wyrazu twarzy pełnego dezorientacji i sennego zakłopotania, jaki często gościł na obliczu Jacka? Chwil, kiedy odwracał wzrok i umykał przed spojrzeniem Shirley? Płonących policzków? Nawet gdy widziałem, jak Vornan kładzie władczo rękę na obnażonym ramieniu Jacka — ciągle pozostawałem ślepy.
W tamtych dniach spędzaliśmy z Shirley więcej czasu razem, niż podczas którejkolwiek z poprzednich wizyt, gdyż Vornan i Jack nieustannie gdzieś razem znikali. Nie wykorzystywałem okazji. Rozmawialiśmy mało, leżeliśmy raczej ramię przy ramieniu, wyciągnięci na słońcu. Shirley wydawała się taka spięta i chmurna, że nie miałem pojęcia o czym z nią rozmawiać. Siedziałem więc cicho. Arizonę nawiedziła fala jesiennych upałów. Ciepły front atmosferyczny nadciągnął z Meksyku i pozbawił nas zupełnie energii. Naga skóra Shirley błyszczała w słońcu niczym prawdziwy brąz. Powoli spływało na mnie zmęczenie. Kilka razy miałem wrażenie, że Shirley chce coś powiedzieć, ale słowa grzęzły jej w gardle. Gmach napięcia rósł w oczach i nabierał monstrualnych kształtów. Podświadomie czułem, że w powietrzu wiszą kłopoty, tak jak nadchodząca burza. Nie widziałem jednak zupełnie w czym rzecz. Leżałem spowity w kokon słonecznego blasku i raczej niejasno wyczuwałem odgłosy nadchodzącego kataklizmu. Aż do samego końca nie pojmowałem grozy sytuacji.
A stało się to wszystko dwunastego dnia naszej wizyty. Był ostatni dzień października, ale na zewnątrz trwały niezwykłe o tej porze upały. W południe słońce przypominało płonące oko, którego ogniste spojrzenie zmuszało do ucieczki pod dach. Przeprosiłem Shirley — Jack i Vornan znów gdzieś razem zniknęli — i poszedłem do siebie. Gdy stanąłem przy oknie i chciałem zaciemnić szyby, mój wzrok spoczął na Shirley, która leżała w odrętwieniu na słońcu: przymknięte powieki, podkurczone nogi, pierś falująca z wolna, słodko połyskująca skóra. Wydawała mi się wówczas uosobieniem spokoju, piękną kobietą, drzemiącą w południowym słońcu. I wtedy dostrzegłem zaciśniętą pięść — nadgarstek drżał z wysiłku, pulsowały mięśnie całego ramienia. Zrozumiałem, że jej niedbała poza była jedynie kamuflażem utrzymywanym całą siłą woli.
Zaciemniłem pokój i ległem na łóżku. Wewnątrz panował przyjemny chłód, oddychałem orzeźwiającym powietrzem. Bardzo możliwe, że usnąłem. Otworzyłem oczy dopiero, kiedy usłyszałem kroki pod moimi drzwiami. Usiadłem.
Do środka wpadła Shirley. Twarz miała dziką, oczy wytrzeszczone i pełne odrazy, usta wykrzywione, gwałtownie łapała oddech. Jej twarz nabrała koloru purpury. Niezwykle wyraźnie widziałem kropelki potu spływające po nagiej skórze.
— Leo! — wyszeptała ochrypłym, zdławionym głosem. — O Boże, Leo!
— Co z tobą? Co się stało?
Chwiejnym krokiem ruszyła naprzód i opadła kolanami na mój materac. Była w szoku. Poruszała ustami, ale nie potrafiła wykrztusić więcej ani słowa.
— Na miłość boską, Shirely!
— Tak — wymamrotała. — Tak, Jack… Vornan… och Leo. Miałam rację! Nie chciałam wierzyć, ale jednak. Widziałam ich! Widziałam!
— O czym ty u diabła mówisz?
— Była pora lunchu — powiedziała, chrapliwie łapiąc oddech. — Obudziłam się i poszłam ich szukać. Sądziłam, że jak zwykle siedzą w pracowni Jacka. Nie odpowiadali, kiedy zapukałam, pchnęłam więc drzwi i wtedy zobaczyłam, dlaczego nie reagowali. Byli zajęci. Sobą. Sobą. Kotłowanina nóg i ramion. Widziałam. Stałam tak, patrząc może pół minuty. Och, Leo, Leo!
Jej głos wezbrał aż do przeszywającego krzyku. Miotała się w rozpaczy i zanosiła szlochem. Chwyciłem ją, zanim runęła na twarz. Ciężkie półkule jej piersi języczkami ognia uderzyły w moją chłodną skórę. Oczami wyobraźni ujrzałem scenę z jej opowieści. Teraz dopiero dotarła do mnie oczywistość sytuacji i przekląłem własną ślepotę, bezczelność Vornana i naiwność Jacka. Chciałem walić głową w mur, kiedy przed oczyma stanął mi obraz Vornan, który owija się wokół mojego przyjaciela niczym jakiś olbrzymi, drapieżny bezkręgowiec. Później nie było już czasu na dalsze rozmyślania. Tuliłem Shirley w ramionach: roztrzęsioną, bezbronną, lepką od potu i zapłakaną. Pocieszałem ją, jak mogłem. Przylgnęła do mnie całym ciałem, szukając stałego lądu na rozhukanym żywiole świata. Uścisk pocieszenia szybko jednak przemienił się w coś dużo bardziej intymnego. Nie potrafiłem opanować emocji, a ona przyjęła moją inicjatywę z ulgą. Nareszcie złączeni opadliśmy na posłanie.
Siedemnasty
Jakiś czas potem Kralick zabrał nas stamtąd. Milczałem jak zaklęty. Powiedziałem jedynie, że musieliśmy opuścić gościnny dom. Obyło się bez pożegnań. Ubraliśmy coś na siebie, spakowaliśmy rzeczy i pojechaliśmy do Tuscon, gdzie przejęli nas ludzie Kralicka.
Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak panicznie wyglądała nasza ucieczka. Możliwe, że powinienem był zostać i pomóc przyjaciołom w odbudowaniu utraconego spokoju. Ale w tym szalonym momencie czułem, że muszę uciekać. Poczucie winy było nazbyt przytłaczające, pajęczyna wstydu za bardzo lepka. To, co zaszło między Vornanem i Jackiem, i czego dopuściłem się z Shirley, było nieodwracalne. Bezpowrotny krok w katastroficzną plątaninę, w dodatku świadomość tego, co nie zaistniało pomiędzy Vornanem a Shirley. To ja wszystko popsułem. W krytycznym momencie utraciłem moralną przewagę, jaką mógłbym posiadać, gdybym nie poddał się nastrojowi chwili i opanował emocje. To ja byłem winien, odpowiedzialność spadała na moją głowę.
Pewnie już nigdy więcej nie zobaczę moich przyjaciół.
Zbyt wiele wiem o ich wstydliwej tajemnicy i jak człowiek, który natknął się przypadkowo na stosik pożółkłych listów będących własnością kogoś bliskiego, czuję, że moja niechciana wiedza jest tylko ciężarem i coraz bardziej oddala mnie od Jacka i Shirley. To się musi zmienić. Teraz, dwa miesiące później, widzę całe to zajście w trochę innym świetle. Wszyscy troje zachowaliśmy się jednakowo paskudnie. Niczym marionetki skakaliśmy na każde zawołanie Vornana. To, że znaliśmy nasze słabości, powinno było trzymać nas razem. Sam nie wiem. Jedno jest tylko pewne: wszystko, co kiedykolwiek łączyło Shirley i Jacka, leży teraz w gruzach i żadna ze stron nie podejmie się prób odbudowy.
Robert Silverberg: Maski czasu | 1 |
Pierwszy | 1 |
Drugi | 2 |
Trzeci | 4 |
Czwarty | 7 |
Piąty | 8 |
Szósty | 10 |
Siódmy | 12 |
Ósmy | 14 |
Dziewiąty | 16 |
Dziesiąty | 18 |
Jedenasty | 20 |
Dwunasty | 22 |
Trzynasty | 24 |
Czternasty | 26 |
Piętnasty | 28 |
Szesnasty | 31 |
Siedemnasty | 32 |
Osiemnasty | 34 |