Maski czasu | Страница 30 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

I tak dalej. Płaczliwy ton opanował równo wszystkie strony. Fields nie oszczędził zresztą nikogo. Helen McIlwain była trzpiotowatą, nieodpowiedzialną nastolatką w skórze dojrzałej kobiety. Kolff zyskał miano zgrzybiałego starca, któremu w głowie tylko biesiady, rozpusta i sprośne wierszyki. F. Richard Heyman został przedstawiony jako arogancki typek nie wylewający za kołnierz. (W tym konkretnym przypadku podzielam zdanie Fieldsa.) Kralick wyszedł na rządowego sługusa, który rozpaczliwie usiłuje dogodzić wszystkim na raz i jest skłonny pójść na każdy kompromis, byle tylko uniknąć kłopotów. Fields nie ukrywał stanowiska rządu w sprawie wizyty Vornana. Stwierdzał jasno, że prezydent zaakceptował bez szemrania wszystkie twierdzenia gościa, aby tym samym osłabić apokaliptystów. Była to oczywiście prawda, lecz nikt dotąd nie mówił o tym głośno, a już z pewnością nikt związany równie blisko z osobą Vornana co Fields. Na całe szczęście ten groźny zarzut został ukryty pod setkami słów poświęconych paranoidalnym stanom społecznego psyche i, jak sądzę, sedno oskarżenia umknęło większości czytelników.

Na takim tle moja osoba widniała w zaskakująco jasnych barwach. Zostałem przedstawiony jako powściągliwy, pobieżny i udawany filozof, który za wszelką cenę unika konfliktów. Nie ucieszyła mnie taka opinia, ale muszę przyznać, że było w niej ziarenko prawdy i poczułem się winny. Fields dotknął mojego czułego miejsca — braku zaangażowania w sprawy innych ludzi i zbyt wielkiej pobłażliwości w stosunku do otoczenia. W jego słowach nie było jadu. Fields nie postrzegał mnie jako głupca ani łajdaka, lecz postać najzupełniej neutralną o niewielkim znaczeniu. Niech tak zostanie.

Same tylko złośliwe ploteczki o towarzyszach wyprawy nie zapewniłyby książce dostatecznego paliwa, nie usprawiedliwiałyby również tak długiego wywodu, na jaki sobie pozwoliłem. Istota rzeczy spoczywała w „najnowszym objawieniu” — analizie osoby Vornana-19. Mimo całej szkicowości pogmatwania oraz mnóstwa sprzeczności, ta partia książki niosła dostateczny ładunek emocji, aby skutecznie przykuć uwagę czytelników. W ten oto sposób mała, niedorzeczna broszurka zyskała rozgłos, zupełnie nieproporcjonalny do swej prawdziwej wartości.

Fields poświęcił zaledwie kilka akapitów na sprawę autentyczności Vornana-19. W ciągu ostatniego półrocza przyjmował w tej kwestii przynajmniej tuzin różnych stanowisk i postanowił przedstawić je wszystkie w skrótowej formie. W ostatecznym efekcie stwierdzał z mocą, iż prawdopodobnie Vornan nie jest gościem z przyszłości, a jeśliby nawet był nim w istocie, to tym lepiej dla nas, a tak w ogóle to bez znaczenia. Nie liczy się prawda absolutna, ale wpływ Vornana na społeczeństwo roku 1999. W tym punkcie akurat Fields miał rację. Niezależnie od swej autentyczności, Vornan odcisnął na nas niezaprzeczalne piętno. Siła jego oddziaływania była faktem, nawet jeśli on sam istniał jedynie w naszej wyobraźni.

Fields uporał się z tym problemem za pomocą kilku mętnych ogólników i przeszedł do interpretowania kulturotwórczej roli Vornana. To bardzo proste, stwierdzał autor. Vornan jest bogiem, bóstwem i prorokiem w jednej osobie. Wszechpotężnym samopropagatorem, który uosabia wszystkie podświadome pragnienia ludzkości, spętanej luksusem, stresem, strachem. Jest bogiem, wykreowanym na potrzeby naszego czasu. Bogiem, który razi prądem z wszczepionych kondensatorów. Bogiem, który na podobieństwo Zeusa sypia ze śmiertelnikami. Bogiem łobuzem. Bogiem wykrętnym, nieuchwytnym, uległym, nieszczerym. Bogiem, który niczego nie obiecuje, wiele zaś wymaga. Należy pamiętać, że bardzo tutaj uprościłem i wyklarowałem myśli Fieldsa, usuwając ciemię wybujałego dogmatyzmu. Pozostawiłem jedynie sam szkielet teorii, z której założeniami zgadzam się w zupełności. Fieldsowi udało się bowiem niezwykle trafnie uchwycić sens i motywy naszej reakcji na obecność Vornana.

Fields nie twierdzi ani razu na kartach „Najnowszego Objawienia”, że Vornan jest bogiem w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie wydaje też ostatecznego werdyktu w kwestii jego autentyzmu. Autora wyraźnie nie obchodzi, czy Vornan mówił od samego początku prawdę, nie upiera się również, że gość jest istotą ponadnaturalnego pochodzenia. Jedyne, co Fields mówi jasno i dobitnie — a osobiście podzielam jego zdanie w całej rozciągłości — sprowadza się do stwierdzenia: „sami zrobiliśmy z Vornana boga”. Potrzebowaliśmy bóstwa, które wprowadzi nas w nowe tysiąclecie, bo starzy bogowie utracili moc. A Vornan był akurat pod ręką. Fields poddaje analizie i ocenie ludzkość — Vornana pozostawia w spokoju.

Rzecz jasna, ludzkość w swej masie nie jest w stanie wychwycić tak subtelnej różnicy. Oto stoi na półce książka w czerwonej okładce, w której mowa podobno, że Vornan jest bogiem! Nieważne, że pełno tam bzdur, akademickich ploteczek, kompletnych nonsensów. Boskość Vornana została oficjalnie ogłoszona na kartach poważnej rozprawy naukowej! W końcu od stwierdzenia „Vornan jest swego rodzaju bóstwem” wiedzie bardzo krótka droga do zdania „Vornan jest Bogiem”. „Najnowsze Objawienie” zyskało rangę świętej księgi. Czyż nie napisano tam wielkimi literami; wielkimi, drukowanymi literami, że Vornan jest bogiem? Czy można zignorować takie słowa?

Dalej wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. Mała czerwona książeczka została przetłumaczona na wszystkie języki świata. Stała się świętym dowodem rzeczowym w sprawie szaleństwa, jakie ogarnęło ludzkość. Wierni zyskali kolejny talizman, który mogli sobie powiesić na szyi. Natomiast Morton Fields został świętym Pawłem nowego kultu, agentem prasowym proroka. Chociaż Fields nigdy więcej już nie spotkał Vornana, nigdy nie wziął aktywnego udziału w uroczystościach na jego cześć, stał się poprzez swoją małą czerwoną książeczkę osobistością o wielkim znaczeniu dla ruchu, który obecnie wstrząsa światem. Moim zdaniem, prędzej czy później Morton Fields zostanie włączony w poczet świętych. Kiedy zaczną powstawać nowe żywoty świętych.

Czytając swój egzemplarz książki na początku sierpnia, zupełnie nie doceniłem znaczenia tego dzieła dla ludzkości. Szybko przerzucałem kolejne strony, z tym samym rodzajem zimnej fascynacji, jakiej doznaje człowiek, kiedy obraca wielki głaz, aby spojrzeć na białe, oślizłe robactwo pod spodem. Później odrzuciłem książkę na bok z niesmakiem i zapomniałem o niej zupełnie, do chwili gdy przesłanie treści nabrało szerokiego wymiaru.

O oznaczonej porze stawiłem się na lotnisku, aby powitać Vornana. Nie po raz pierwszy przekonałem się, że słusznie wyłożono kupę forsy na zapewnienie wszelkich środków ostrożności. Tłum wyjących ludzi wymachiwał czerwonymi książeczkami w stronę szarego nieba, a Vornan tym czasem spokojnie przeszedł podziemnym tunelem do sali odpraw.

Gorąco uścisnął moją dłoń.

— Leo, żałuj, że z nami nie pojechałeś — oznajmił na powitanie. — Czysta rozkosz. Ten kurort na Księżycu, to — można by rzec — pomnik waszych czasów. Co porabiałeś?

— Czytałem. Wypoczywałem. Trochę pisałem.

— Z jakim efektem?

— Z żadnym.

Vornan wyglądał jak zwykle zdrowo i rześko. Część jego woli życia przeszło na Aster. Stała u jego boku z oddaniem na twarzy. Zniknęła gdzieś szara, skryta, krystaliczna Aster, jaką pamiętałem. Jej miejsce zajęła ciepła, zmysłowa kobieta, w pełni świadoma swej duszy i powołania. Vornan dokonał tego cudu, przebudził śpiącą królewnę. Zajrzałem jej głęboko w oczy i w mrocznej otchłani zaświecił tajemniczy uśmiech. Helen McIlwain wyglądała natomiast staro — zmarszczki na twarzy, przerzedzone włosy, pochylona sylwetka. Po raz pierwszy dostrzegłem w niej kobietę w średnim wieku. Później odkryłem, co spowodowało tę nagłą przemianę: Helen czuła się pobita przez Aster. Przez długi czas uważała się za małżonkę Vornana, a teraz Aster zajęła jej miejsce. Również Heyman jakby osłabł. Germańska toporność, która tak mnie irytowała, zupełnie zniknęła. Niewiele mówił, przy powitaniu w ogóle milczał, sprawiał wrażenie zawieszonego w przestrzeni, otępiałego, skołowanego. Przypominał Lloyda Kolffa w ostatnim okresie. Długotrwałe wystawienie na wpływ Vornana najwyraźniej niosło ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Nawet Kralick, człowiek twardy i zdecydowany, wyglądał na krańcowo wyczerpanego. Kiedy podał mi rękę na powitanie, jego dłoń drżała. Jego palce się rozczapierzały — i musiał przez cały czas pamiętać o tym, by zacisnąć je w pięść.

Pozornie nasze spotkanie po miesiącach rozstania wypadło sympatycznie. Nie wspomniano ani słowem o złych chwilach, milczeniem pominięto również odejście Fieldsa. Kawalkada samochodów ruszyła w stronę centrum San Francisco. Na trasie przejazdu stali roześmiani ludzie, którzy od czasu do czasu blokowali ulice. Czuć było, że do miasta przybył ktoś bardzo ważny.

Wznowiliśmy przerwaną wyprawę.

Vornan zwiedził już najbardziej reprezentatywne zakątki Stanów Zjednoczonych i w dalszej części plan podróży przewidywał wizytę zagraniczną. Teoretycznie w tym momencie nasz rząd powinien przekazać pałeczkę odpowiedzialności następnemu państwu. To nie my, Amerykanie, roztaczaliśmy swe opiekuńcze skrzydła nad Vornanem, kiedy zwiedzał (i demoralizował) europejskie stolice. Teraz, skoro ruszył dalej na zachód, powinniśmy z ulgą zrzucić brzemię. Jednak odpowiedzialność posiada dziwną właściwość przylegania. Sandy Kralick był najlepszym na świecie fachowcem, jeśli chodzi o zapewnienie ochrony Vornanowi na czas podróży i został delegowany do pełnienia tej misji. Również Aster, Helen, Heyman i ja utknęliśmy na szalonej orbicie wokół Vornana. Nie miałem zamiaru oponować. Wolałem wyprawę w nieznane niż beznadziejne ślęczenie w laboratorium.

Ruszyliśmy zatem dalej w świat. Najpierw skierowaliśmy swe kroki do Meksyku. Zwiedziliśmy umarłe miasta Chichen Itza i Uksmal, stanęliśmy o północy pod piramidami Majów i przemknęliśmy ponad Mexico City, największą metropolią na tej półkuli. Vornan milczał przez cały czas. Ten nastrój powagi trwający od wiosny ciągle nie chciał go opuścić, mimo że mieliśmy już schyłek lata. Skończyły się słowne przykrości, złośliwe komentarze, nie spodziewaliśmy się już, że Vornan pokrzyżuje nasze plany. Jego poczynania można było z łatwością przewidzieć. Znużyło go nieustanne wyprowadzanie nas z równowagi. Ciekawe dlaczego? Może zachorował? Uśmiech wciąż miał zniewalający, ale brakowało w nim witalności — pozostała jedynie maska. Uczestniczył biernie w wyprawie dookoła świata i reagował mechanicznie na wszystko, co zobaczył. Kralick był wyraźnie zatroskany. Z dwojga złego wolał już Vornana-demona niż Vornana-automat. Gdzie podziała się dawna żywotność?

Spędzałem w towarzystwie Vornana mnóstwo czasu, a nasza wyprawa parła nieustępliwie na zachód: z Mexico City na Hawaje, a stamtąd do Tokio, Pekinu, Angory, Melbourne, na Taiti i Antarktydę. Nie porzucałem wciąż nadziei, że uda mi się wyciągnąć z niego jakieś informacje o doniosłym dla mnie znaczeniu. Tutaj spotkał mnie jednak zawód, dowiedziałem się za to, co leżało u podłoża jego chandry.

Stracił całkowicie zainteresowanie ludźmi dwudziestego stulecia.

Nudziliśmy go śmiertelnie. Nasze namiętności, nasze słabostki, nasze miasta, pomniki, jedzenie, spory i neurozy — wszystkiego już doświadczył. Smak naszej cywilizacji spowszedniał mu. Miał już dość, jak sam wyznał, ciągłej wędrówki po zakamarkach świata.

— Dlaczego w takim razie nie wrócisz do siebie? — spytałem.

— Jeszcze nie czas, Leo.

— Ale skoro tak się tutaj nudzisz…

— Mimo wszystko zostanę jeszcze trochę. Jestem w stanie znieść szarą codzienność, bo chcę zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja.

— Jaka sytuacja?

— Sytuacja — odparł.

Powtórzyłem te słowa Kralickowi, który wzruszył tylko ramionami.

— Miejmy nadzieję, że nie potrwa długo to oczekiwanie na rozwój sytuacji. Nie on jeden ma dość tej włóczęgi.

Podróż nabrała zawrotnego tempa, jak gdyby Kralick pragnął możliwie najsaybciej obrzydzić Vornanowi dwudziesty wiek. Obrazy i dźwięki zlały się i wymieszały całkowicie. Z białych pustyń Antarktydy przeskoczyliśmy prosto w tropikalne lasy Cejlonu, przemierzyliśmy Indie i Bliski Wschód, chybotliwą łódeczką popłynęliśmy w górę Nilu, dotarliśmy do serca czarnej Afryki. Wszędzie, nawet w najdzikszych ostępach, gotowano nam gorące przyjęcie. Tysiące ludzi rzucało pracę, aby powitać boga. Mieliśmy już październik i „Najnowsze Objawienie” miało dość czasu, żeby zapaść w ludzką świadomość. Wszystkie przypuszczenia wysunięte przez Fieldsa traktowano jako pewnik. Oficjalnie nie powstał żaden Kościół Wyznawców Vornana, lecz zbiorowa histeria przybrała wyraźnie kształt ruchu religijnego.

Moje obawy, że Vornan zapragnie wykorzystać kult do swoich partykularnych interesów, okazały się bezpodstawne. Tłumy fanatyków nudziły go w równej mierze co laboratoria i instalacje nuklearne. Pozdrawiał rozgorączkowane rzesze uniesieniem dłoni, niczym Cezar. Nie umknęły jednak mej uwadze ledwie skrywane ziewnięcia i drżenie powiek.

— Czego ode mnie chcą ci ludzie? — spytał niemal płaczliwie.

— Oni pragną cię kochać — odparła Helen.

— Ale dlaczego? Czy wypełnia ich pustka?

— Kosmiczna pustka.

— Gdybyś wszedł pomiędzy nich, poczułbyś, co znaczy ludzka miłość — oznajmił cicho Heyman.

Vornan zadrżał cały.

— To byłoby niemądre. Mogliby zabić mnie nadmiarem miłości.

Przed oczyma stanął mi Vornan sprzed pół roku. Wszedł śmiało w oszalały tłum apokaliptystów. Nie okazał nawet cienia lęku w obliczu oszalałej tłuszczy. To prawda, że nosił wówczas maskę, ale ryzyko i tak było zawrotne. Powrócił obraz Vornana, otoczonego barykadą z nieprzytomnych ciał. Wówczas stał radosny pośród ogniska chaosu. Teraz lękał się tłumu wielbicieli. To był już inny Vornan — bardzo przezorny. Może nareszcie zrozumiał, jakie ogromne siły wywołał z otchłani i spoważniał. Zniknęła dawna beztroska.

Październik zastał nas w Johannesburgu. Zbieraliśmy siły, aby przebyć Atlantyk i rozpocząć wizytę w Ameryce Południowej. Tam już wszystko było gotowe na przyjęcie gościa. W Brazylii i Argentynie na zebrania modlitewne w intencji Vornana ściągały tysiące wiernych. Doszły nas również słuchy, że zaczęto wznosić świątynie, lecz nie znaliśmy szczegółów. Vornan, zamiast okazywać podniecenie, podszedł do mnie pewnego wieczoru i oznajmił:

30