Maski czasu | Страница 29 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

Rezygnacja nie była niestety podyktowana względami natury naukowej. Chodziło mianowicie o zwyczajną, męską zazdrość. I muszę przyznać, że o ile na ogół nie przepadałem za Fieldsem, to w tym konkretnym przypadku moja sympatia była po jego stronie.

Szło o Aster. Fields wciąż ponawiał beznadziejne ataki na tę twierdzę, co nas denerwowało, a jego doprowadzało do szaleństwa. Ona jednak nie czuła do niego nic — wszyscy to widzieli, nawet sam Fields. Ale bliskość kobiety wyczynia dziwne rzeczy z mężczyzną, więc nasz konkurent nie dawał za wygraną. Opłacił suto recepcjonistę w hotelu, aby jego pokój przylegał do apartamentu Aster i szukał sposobów wniknięcia do wewnątrz. Aster zaczęła odczuwać znudzenie i niechęć, czego nie manifestowała zresztą, jakby przystało na kobietę z krwi i kości. Pod wieloma względami była tworem sztucznym, podobnym do swoich anemonów. Bagatelizowała sentymentalne „echy-ochy” płonącego adoratora.

Zgodnie z tym, co usłyszałem od Helen, takie traktowanie wtrąciło Fieldsa w bezwład i przygnębienie. Wreszcie pewnego wieczora, gdy wszyscy siedzieli przy wspólnym stole, spytał Aster prosto z mostu i bez ogródek, czy ma ochotę spędzić dzisiejszą noc w jego sypialni. Odpowiedź brzmiała „nie”. Fields pozwolił sobie wówczas na parę kąśliwych uwag dotyczących narządów rozrodczych Aster, a konkretnie ich braku. Donośnym głosem oskarżył ją o oziębłość, perwersyjne upodobania oraz tym podobne przymioty. Wszystko, co powiedział, mogło być prawdą, z jednym zastrzeżeniem: Aster była istotnie straszną zołzą, ale mimo woli. Nie sądzę, aby czerpała przyjemność z jego cierpienia albo w jakikolwiek sposób prowokowała jego pożądanie. Najzwyczajniej w świecie nie pojmowała, czego się od niej oczekuje.

Tym razem jednak przypomniała sobie, że jest kobietą i zadała Fieldsowi cios najdotkliwszy z możliwych. Głośno, przy wszystkich, zaproponowała Vornanowi spędzenie nadchodzącej nocy u niej, w sypialni. Dała jasno do zrozumienia, że ma zamiar pójść na całość. Szkoda, że nie słyszałem tej rozmowy. Jeśli wierzyć Helen, Aster po raz pierwszy wyglądała jak prawdziwa kobieta: pałające oczy, zaciśnięte wargi, rumieńce na twarzy. Rzecz jasna, Vornan przystał na propozycję bez zastrzeżeń. Wyszli razem, Aster promienna niczym panna młoda w weselną noc. Pewnie tak właśnie się czuła.

Fields miał naprawdę dość. Trudno go zresztą winić. Aster dała mu ostatecznie kosza i szaleństwem byłoby żądać, aby on wciąż nalegał bardziej. Zawiadomił Kralicka, że rezygnuje z uczestnictwa w komitecie. Ten oczywiście zaczął apelować do poczucia patriotycznego obowiązku, wzywał do poświęceń w imię nauki i tak dalej — stek abstrakcji, które brzmią równie pusto dla wszystkich. Zbyteczne słowa przeszły obok. Jeszcze tej samej nocy Fields spakował swoje rzeczy i wyjechał. Jak twierdziła Helen, chciał oszczędzić sobie widoku szczęśliwych twarzy nazajutrz.

Kiedy tam ludzie przeżywali ciężkie chwile, ja siedziałem wygodnie w Irvine. Jak każdy zwyczajny obywatel, śledziłem rozwój wypadków na ekranie — kiedy tylko nie zapominałem uruchomić odbiornika. Te kilka miesięcy, jakie spędziłem z Vornanem, wydawały się teraz z perspektywy jeszcze bardziej odrealnione niż wtedy. Z dużym trudem przyszło mi zaakceptować fakt, że to wszystko nie było snem. Ale ja przecież nie śniłem. Vornan stąpał po Księżycu, a z nim Kralick, Helen, Heyman i Aster. Kolff leżał w grobie. Fields wrócił do Chicago. Zadzwonił do mnie pod koniec czerwca. Mówił, że pisze książkę o swoich doświadczeniach z Vornanem i chciał skonsultować ze mną parę szczegółów. Nie wspomniał ani słowem o motywach swojej rezygnacji.

Po godzinie zapomniałem o Fieldsie i jego książce. Usiłowałem również zapomnieć o Vornanie. Rzuciłem się w wir pracy, mocno zaniedbanej ostatnimi czasy, lecz nie znalazłem w niej ukojenia — widziałem bezsens, banalność, bezcelowość, tragiczną płytkość. Szwendałem się bez celu po laboratorium, przeglądałem taśmy ze starymi doświadczeniami, czasami postukałem chwilę na komputerze, ziewałem ukradkiem na spotkaniach z dyplomantami. Prezentowałem sobą zapewne żałosny widok: król Lear pośród cząstek elementarnych. Za stary, zbyt ograniczony i ślepy, aby pokonać własne wątpliwości. Wyczuwałem, że młodsi koledzy traktują mnie jak zgrzybiałego staruszka. Odnosiłem wrażenie, iż dźwigam na barkach przynajmniej osiemdziesiąt lat. Nikt nie wiedział, jak pokonać chaos, który ogarnął nasze badania. Inni członkowie zespołu również utknęli w ślepej uliczce. Różniło nas jedynie to, że oni wciąż mieli nadzieję, iż coś się ruszy, jeśli tylko nie zaprzestaniemy eksperymentów. Ja natomiast straciłem kompletnie zainteresowanie badaniami, a co gorsza również ich celem.

Oczywiście wszyscy byli bardzo ciekawi, co myślę na temat autentyzmu Vornana-19. Czy wiem już coś konkretnego odnośnie sposobów podróżowania w czasie? Czy wierzę w tę całą historię? Jakie są, według mnie, teoretyczne implikacje wizyty?

Nie znałem odpowiedzi — same pytania stały się nudne i jałowe. I tak minął miesiąc udawania, zastoju, bezwładu. Zapewne powinienem był rzucić to wszystko w diabły i odwiedzić Shirley i Jacka. Jednak ostatnia wizyta u starych przyjaciół wytrąciła mnie z równowagi, odsłoniła bowiem głębokie i nieoczekiwane wyrwy w ich związku. Nie chciałem tam wracać, bo przerażała mnie myśl, że utracę w ten sposób ostatnie miejsce schronienia. Nie mogłem również porzucić pracy, mimo jej beznadziejności i jałowości. Zostałem w Kalifornii. Niemalże codziennie wpadałem na kilka godzin do laboratorium. Sprawdzałem referaty moich studentów. Unikałem jak ognia ludzi z mediów, którzy koniecznie chcieli zalać mnie powodzią pytań na temat Vornana-19. Dużo spałem, czasami dwanaście godzin na dobę. Miałem nadzieję, że uda mi się w ten sposób przeczekać okres zastoju i chandry. Z uporem godnym miana obsesji czytałem stosy powieści, sztuk teatralnych, tomików poezji. Łatwo można uświadomić sobie stan mojego ducha, zważywszy, iż w ciągu pięciu kolejnych wieczorów przedarłem się samotnie przez Księgi Prorocze Blake’a. Nie uroniłem ani sylaby. Słowa nawiedzonego szaleńca kołatają mi pod czaszką jeszcze po dziś dzień, a minęło już pół roku. Przeczytałem również całego Prousta, sporo Dostojewskiego i kilka antologii pełnych koszmarów z epoki jakobinów — apokaliptyczna sztuka godna czasów Apokalipsy. Większość słów bledła jednak zaraz, gdy zdjąłem z nich swój rozpalony wzrok. Pozostały jedynie strzępy: Charlus, Swidrygajłow, księżniczka Malfi, Vindice, Swann. Mętne sny Blake’a: Enitharmon i Urizen, Los, Orc, majestatyczna Golgonooza:

Lecz i krew i rany, i potępieńcze krzyki, i skowyt bitewnych rogów, I serca rozpłatane szarym mieczem na ołtarzu światła, I wnętrzności skryte za kutym żelazem teraz rozlane po ziemi — wszystko na nic. Zawezwij uśmiech dyskretnego oszustwa zawezwij gorzkie łzy! Usłyszymy twe jęki pośród zgiełku trąb nim krawawy świt powróci znów.

Podczas tych dni obłąkańczej samotności i wewnętrznego rozdarcia niewiele uwagi poświęcałem dwom przeciwstawnym ruchom, które podzieliły świat między siebie. Jeden rósł w siłę, drugi tracił na znaczeniu. Apokaliptyści nie dawali za wygraną i wciąż urządzali marsze, wzniecali zamieszki, odprawiali orgie. Widziałem jednak w ich wysiłkach ten sam beznadziejny upór, który kazał konającemu Kolffowi zamachać ostatni raz ręką. Ich czas minął. Naprawdę niewielu już ludzi wierzyło, że pierwszego stycznia 2000 roku nadejdą dni zagłady. Vornan stąpał po Ziemi jako żywe zaprzeczenie ich idei. Ci, którzy mimo wszystko trwali przy swojej wizji Apokalipsy, byli po prostu osobami skrzywionymi psychicznie. Nieustanne orgie zniszczenia stały się dla nich sposobem na życie. Zniknęło całe podłoże teologiczne. Za bandą degeneratów podążali szaleni dewoci, którzy czekali z ogniem w oczach na Armageddon. Ci fanatycy tracili jednak z dnia na dzień grunt pod nogami. W lipcu, na niespełna pół roku przed zapowiadaną datą ostatecznej zagłady, dla niezależnych obserwatorów stało się jasne, że kult Apokalipsy wygaśnie śmiercią naturalną, nie doczekawszy nawet przepowiedzianego terminu końca ludzkości. Teraz już wiemy, że stało się inaczej. Gdy piszę te słowa, do momentu stwierdzenia definitywnej prawdy pozostaje zaledwie osiem dni, a apokaliptyści wciąż trzymają się nieźle. Jest wieczór Bożego Narodzenia. Teraz dopiero dociera do mnie świadomość, że obchodzę dziś rocznicę ważną również dla Vornana — rocznicę jego lądowania na rzymskim placu koło fontanny.

O ile w lipcu apokaliptyści sprawiali wrażenie dogorywających psów, o tyle drugi kult, bezimienny ruch czcicieli Vornana, wyraźnie wówczas nabierał rozpędu. Nie głosił żadnych haseł i nie wysuwał żądań. Jedyne o czym, jak się mogło zdawać, marzyli jego uczestnicy, było dotknąć ręki proroka i wykrzyczeć swoje uwielbienie. „Nowe Objawienie” było ich świętą księgą: chaotyczna, niespójna galeria wywiadów i relacji z konferencji prasowych udekorowana tu i ówdzie złotymi grudkami faktów, jakie przekazał Vornan. Udało mi się wyszukać jedynie dwa dogmaty ich wiary: życie na Ziemi to czysty przypadek, spowodowany przez niedbalstwo międzygwiezdnych podróżników; świat nie ulegnie zniszczeniu pierwszego stycznia. Zapewne tworzono już religie na wątlejszych fundamentach, ale jakoś nie mogę wskazać adekwatnych przykładów. Czciciele Vornana ściągali zawsze w pobliże swego charyzmatycznego, tajemniczego proroka. Wielu wyruszyło za nim na Księżyc i w bazie Kopernikus zaczęło być tłoczno — sytuacja doprawdy niespotykana ze względu na tamtejsze ceny. Reszta siedziała przed wielkimi ekranami ustawianymi na placach i z zapartym tchem śledziła relacje z Luny. Ja również włączałem czasami telewizor, aby oglądać doniesienia o tych masowych seansach.

Najbardziej martwiła mnie bezkształtność tego ruchu. Brakowało męskiej ręki. Vornan mógłby wyznaczyć jakiś kierunek, przydać kultowi impetu, wygłaszając jedynie kilka zdań zachęty. Mógł wezwać do świętej wojny, do przewrotu politycznego, do szaleństwa na ulicach, do abstynencji i miliony posłuchałyby w pokorze. On jednak nie zamierzał korzystać aż tak dalece z posiadanej władzy. Może nie zdawał sobie po prostu sprawy z potęgi, jaką skupił w swym ręku. Widziałem, jak jednym niewinnym gestem przemienił przyjęcie w krwawą jatkę. Co by się działo, gdyby przechwycił stery tego świata?

Siła nowej religii była zatrważająca, podobnie zresztą jak szybkość, z jaką rosła i nabierała rozmachu. Nieobecność Vornana nie miała przy tym najmniejszego znaczenia. Wywierał dostateczny wpływ nawet z tak olbrzymiej odległości — wpływ równie potężny i mimowolny, co moc Księżyca zniewalająca oceany. Był, jak głosił modny frazes, wszystkim dla wszystkich. Niektórzy kochali go za skrajny nihilizm, inni widzieli w nim z kolei symbol stabilności w rozkołysanym świecie. Podstawowym atutem Vornana była jego boskość. Boskość, ale nie w stylu Jahwe, Wotana czy surowego acz sprawiedliwego ojca. Raczej boskość przystojnego, dynamicznego Młodego Boga, wcielenia wiosny i światła, cudownego połączenia sił tworzenia i niszczenia. Był jak Apollo. Był jak Ozyrys. Był jak Baldur. Ale miał również coś z Lokiego. Wymykał się jednoznacznej interpretacji.

Wizytę na Księżycu przedłużano kilkakrotnie. Sądzę, że intencją Kralicka — czyli rządu — było utrzymywać Vornana możliwie jak najdłużej z dala od Ziemi, aby niebezpieczne emocje miały szansę ostygnąć. Pobyt w luksusowym kurorcie miał początkowo trwać maksymalnie do końca czerwca, tymczasem był środek lipca, a o powrocie nikt jakoś nie wspominał. Widziałem migawki, jak Vornan bierze kąpiele w basenach grawitacyjnych, ujeżdża na rakietowych nartach albo siedzi przy stole do gry. Zwróciłem uwagę, że często towarzyszy mu Aster, podejrzanie uśmiechnięta i ubrana zupełnie nie w swoim stylu. W tle czasami migali mi Helen i Heyman, kiepsko dobrana para, skazana na siebie mimo wzajemnej niechęci. Widziałem również jak na uboczu stoi Sandy Kralick — smutna, pogrążona w rozmyślaniach postać.

Pod koniec lipca dostałem wiadomość, że Vornan wraca na Ziemię i że znów będę potrzebny. Miałem stawić się za tydzień w porcie kosmicznym w San Francisco. Nazajutrz po tej depeszy otrzymałem egzemplarz wielce niesympatycznej broszury, której lektura z pewnością nie wpłynęła korzystnie na polepszenie humoru w ekipie Kralicka. Książeczka została oprawiona w czerwoną okładkę, na podobieństwo „Nowego Objawienia”. Tytuł tego dzieła brzmiał „Najnowsze Objawienie”, zaś autorem był nie kto inny, tylko Morton Fields. Swój, podpisany przez autora, egzemplarz otrzymałem w dowód sympatii i uznania. Nie minęło wiele czasu, a wyczerpano kolejne nakłady.

Przyczyną oszałamiającej popularności była nie tyle zawartość broszurki, co raczej chłonność rynku na wszelkie słowo pisane związane z osobą Vornana-19.

„Najnowsze Objawienie” było mało wybredną antologią wspomnień z wyprawy po Stanach. Fields wypluł z siebie całą frustrację, uderzając głównie w Aster. Nie wymieniał jej co prawda po imieniu — zapewne z obawy przed procesem o zniesławienie — lecz bez trudu można było samemu ustalić, o kogo chodzi. W komitecie były tylko dwie kobiety, a Helen McIlwain została już wcześniej przedstawiona z nazwiska. Zarysowany portret Aster Mikkelsen nijak nie przystawał do mojego obrazu Aster Mikkelsen. Fields nakreślił wizerunek naszego biochemika jako osoby niezwykle przebiegłej, wyrachowanej i ponad wszystko amoralnej. Według jego relacji, Aster oddawała się członkom naszego komitetu w imię doraźnych interesów, za sprawą swego nienasyconego apetytu przywiodła Kolffa do grobu, uprawiała z Vornanem najbardziej ohydne rodzaje miłości. Jednym z pomniejszych przestępstw, jakie popełniła ta straszna kobieta, było kuszenie i zwodzenie jedynego rzeczywiście prawego i oddanego sprawie członka naszej grupy. A imię jego brzmiało, rzecz jasna, Morton Fields. Tak pisał sam autor:

„Ta rozpustna i na wskroś zepsuta kobieta czerpała dziwną przyjemność z nieustannego zadręczania mnie i kuszenia do grzechu. Byłem łakomym kąskiem. Ponieważ od samego początku dałem jasno znać, że nią gardzę, ona postanowiła za wszelką cenę zaciągnąć mnie do łóżka. Gdy stanowczo odmówiłem, zapragnęła jeszcze goręcej dołożyć moją głowę do swej kolekcji skalpów. Jej prowokacje stały się bezwstydne, przybrały jawny wymiar i pewnego dnia musiałem ulec zmasowanemu atakowi. Wtedy oczywiście z wielkim hałasem okrzyknęła mnie Don Juanem, oczerniając i upokarzając w obecności innych…”

29