Maski czasu | Страница 26 | Онлайн-библиотека
— Całkiem ich sporo — stwierdził. — Jestem bardzo podekscytowany.
Tłum znowu wezbrał po spokojnej nocy, falował na Placu Pershinga i powoli zaczynało kipieć dookoła. Falanga rozhukanej tłuszczy ruszyła w naszą stronę, wypełniając całą szerokość ulicy. Na razie nie potrafiłem jednoznacznie ustalić co to za tłum — apokaliptyści czy ci, którzy przyszli złożyć pokłon Vornanowi. Chwilę później dostrzegłem jednak dziko wymalowane twarze, obsceniczne malowidła, metalowe obręcze uniesione wysoko nad głowami jak symbol boskiego ognia. Wiedziałem, że są to prorocy zagłady.
— Musimy się stąd wydostać. Z powrotem do hotelu — powiedziałem.
— Zaczekajmy jeszcze chwilę.
— Zaraz nas stratują.
— Nie, jeśli będziemy ostrożni. Trzymajmy się razem. Niech pochłonie nas żywioł.
Potrząsnąłem głową. Forpoczty kipiącego tłumu stały już na wysokości sąsiedniej przecznicy. Podnieceni ludzie, trzymając w rękach flary i syreny, płynęli w naszą stronę szerokim strumieniem. Powietrze przeszywały ich krzyki i nawoływania. Nawet jako przypadkowi przechodnie byliśmy narażeni na niebezpieczeństwo. Gdyby nas rozpoznano pomimo masek, bylibyśmy martwi. Chwyciłem Vornana za ramię i szarpnąłem zniecierpliwiony, próbując odciągnąć go w boczną uliczkę, prowadzącą w kierunku hotelu. Po raz pierwszy poczułem na własnej skórze dziwną moc przybysza. Słaby wstrząs elektryczny poraził mnie w rękę. Spróbowałem ponownie. Tym razem impuls był znacznie silniejszy — odtoczyłem się na bok, a mięśnie drgały na mnie w groteskowym tańcu. Na wpół nieprzytomny opadłem na kolana, widząc jak Vornan z uniesionymi ramionami rusza w stronę nadciągających apokaliptystów.
Pochłonął go tłum. Widziałem jak przemyka między pierwszymi szeregami i znika w samym sercu rozkołysanej, wrzeszczącej masy. Z trudem podniosłem się na nogi i zrobiłem parę niepewnych kroków. Wiedziałem, że muszę go odnaleźć. Chwilę później mnie również pochłonął ludzki żywioł.
Zdołałem utrzymać równowagę dostatecznie długo, aby otrząsnąć się ze skutków porażenia. Obok sunęli fanatyczni wyznawcy zagłady, o twarzach pokrytych grubymi warstwami czerwonej i zielonej farby. Kwaśny odór potu wypełniał powietrze. Na piersi jednego z demonstrantów spostrzegłem syczący balon wypełniony zjonizowanym dezodorantem; taki zbytkowny przedmiot był tu całkowicie nie na miejscu. Dziewczyna o nagich piersiach, których sutki błyszczały luminescencyjną farbą, krzyknęła w moją stronę.
— Nadchodzi koniec! Żyj póki jeszcze starcza tchu. Chwyciła mnie za dłonie i przycisnęła je do piersi. Przez chwilę czułem pod opuszkami pałaców rozpalone ciało, lecz zaraz potem porwał mnie tłum. Kiedy spojrzałem przypadkowo na dłonie, dostrzegłem na nich ślady fluorescencyjnego barwnika; ślady uderzająco podobne do czujnych oczu. Instrumenty muzyczne nieznanego mi pochodzenia czyniły zgiełk i jazgot. Trzech tęgich chłopaków, złączonych ramionami, szło przede mną ławą, kopiąc każdego, kto się nawinął. Rosły mężczyzna w masce kozła wystawiał bezwstydnie swą męskość na publiczny widok. Korpulentna kobieta ruszyła w jego stronę i przylgnęła całym ciałem do nagiego torsu. Nagle poczułem czyjąś rękę na karku. Obejrzałem się. Za mną stała chuda, koścista postać i szczerzyła zęby w uśmiechu. Dziewczyna, pomyślałem w pierwszej chwili, sądząc po stroju i długich, kręconych włosach. Lecz zaraz potem „jej” bluzka opadła pod nogi i moim oczom ukazał się płaski, lśniący tors.
— Pociągnij sobie łyka — rozkazał chłopak i wcisnął mi do ręki piersiówkę. Nie mogłem odmówić. Przycisnąłem szyjkę do ust i wypiłem coś cierpkiego. Zaraz potem, gdy tylko odwróciłem twarz, wyplułem wszystko na chodnik, ale przykry smak pozostał niczym tłusta plama na języku.
Maszerowaliśmy szeroką ławą — piętnaście, dwadzieścia osób ramię przy ramieniu. Niewielkie grupki znikały co prawda w bocznych uliczkach, jednak zasadniczo pochód zdążał w kierunku hotelu. Spróbowałem iść pod prąd i odszukać Vornana. Nienawistne ręce biły we mnie bez ustanku. Mało brakowało, a przewróciłbym się o parę splecioną w miłosnym uścisku na chodniku. Czekali na koniec świata i nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Było w tym wszystkim coś z atmosfery karnawału, brakowało tylko kolorowych baloników, a kostiumy za bardzo epatowały dekadentyzmem.
— Vornan! — krzyknąłem na całe gardło.
Tłum podchwycił to słowo i zaczął gromko skandować.
— Vornan… Vornan… Vornan… zabić Vornana… zagłada… ogień… zagłada… Vornan.
Rozpoczął się taniec śmierci. Nagle przede mną wyrosła postać o twarzy pokrytej krwawymi krostami, cieknącymi wrzodami, otwartymi ranami. Kobieca ręka musnęła to koszmarne oblicze i rozmazała misterny makijaż. Moim oczom ukazała się przystojna twarz młodego chłopaka. Jakiś zwalisty mężczyzna biegł w moją stronę, wymachując dymiącą pochodnią i wrzeszcząc o nadchodzącej Apokalipsie. Zaraz obok stała brzydka dziewczyna cuchnąca potem i rozdzierała na sobie ubranie. Dwóch umalowanych mężczyzn gniotło zapamiętale je małe piersi.
— Vornan — zawołałem ponownie.
I wtedy go zobaczyłem. Stał zupełnie nieruchomo, niczym głaz pośrodku rwącego strumienia. Tłum dziwnym trafem obchodził to miejsce, prąc nieustannie przed siebie. Wokół jego smukłej postaci powstała wyspa o średnicy kilkunastu stóp, którą ludzie, jak się zdawało, instynktownie omijali. Vornan stał tak, z rękoma wzniesionymi wysoko nad głową, i uważnie obserwował szaleństwo. Maskę podarto na nim w strzępy, widać było nawet skrawki nagiego policzka i czoła. Ubranie miał całe umazane farbą i fluorescencyjnymi barwnikami. Ruszyłem w jego stronę, lecz straciłem na moment równowagę i ciżba porwała mnie ze sobą. Przy użyciu łokci i kolan mozolnie nadrobiłem zwiększony dystans. Kiedy brakło mi już tylko kilka stóp, aby chwycić Vornana za rękę, zrozumiałem dlaczego demonstranci omijają jego enklawę. Vornan utworzył wokół siebie szaniec z ludzkich ciał. Myślałem już, że to trupy, lecz nagle dziewczyna, która leżała dotąd nieruchomo po lewej stronie, wstała i dołączyła do obłąkańczego pochodu. Vornan natychmiast chwycił za ramię najbliższego apokaliptystę — trupio bladego chłopaka z wymalowaną na granatowo, łysą czaszką. Jedno dotknięcie i nieszczęśnik runął na ziemię, uszczelniając przerwaną barykadę. Vornan utworzył żywy mur za pomocą elektrycznych impulsów. Przeskoczyłem ponad szańcem i przycisnąłem twarz do twarzy Vornana.
— Na miłość Boską, uciekajmy stąd! — wrzasnąłem.
— Nic nam nie grozi, Leo. Bądź spokojny.
— Masz podartą maskę. Co będzie, jeśli ktoś cię rozpozna? — Mam swoje sposoby — roześmiał się głośno. — Cóż za rozkosz stać tak pośród tłumu!
Wiedziałem, że lepiej go nie dotykać. Mógłby znów mnie porazić i tym razem ułożyć na szczycie barykady. Wolałem nie ryzykować głową. Stałem więc przy jego boku, zupełnie bezradny. Obserwowałem z zapartym tchem, jak ciężki bucior depcze delikatną, dziewczęcą dłoń — zmiażdżone palce drgają konwulsyjnie i wyginają w dziwny sposób.
— Dlaczego oni wierzą w rychły koniec świata? — spytał niespodziewanie Vornan.
— A skąd ja mam to wiedzieć? To jest obłęd, czyste szaleństwo.
— Czy tylu ludzi może równocześnie popaść w obłęd?
— Oczywiście.
— A znają dokładną datę, kiedy nadejdzie zagłada?
— Pierwszy stycznia 2000 roku.
— To niedługo. Dlaczego wybrali akurat ten dzień?
— Bo to początek nowego wieku — wyjaśniłem. — Początek nowego tysiąclecia. Ludzie oczekują doniosłych wydarzeń tego dnia.
— Ale przecież nowe stulecie zacznie się dopiero w 2001 roku — stwierdził Vornan z pedantyczną dokładnością. — Przynajmniej tak mówił Heyman. Nie można twierdzić, że początek nowego wieku…
— Doskonale o tym wszystkim wiem, ale kogo to obchodzi. Do cholery, stoimy tu jak ostatni idioci i pieprzymy o kalendarzach. Radzę, wynośmy się stąd, póki można!
— Droga wolna.
— Ale ty ze mną.
— Mnie się tutaj podoba. Spójrz tylko tam! Spojrzałem. Zupełnie naga dziewczyna, umalowana niczym wiedźma, dosiadała na barana mężczyznę, którego czoło zdobiły ostre rogi. Piersi dziewczyny zabarwione były na czarno, sutki — pomarańczowo. Ten widok nie zrobił na mnie wrażenia. Nie ufałem tej barykadzie. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót…
Nagle nadleciały policyjne śmigłowce. Długo zwlekali. Helikoptery mknęły między strzelistymi budynkami, niecałe sto stóp nad ziemią. Podmuch śmigieł smagał nas po twarzach. Widziałem, jak tępe dysze wychylają pyski z szarych kadłubów.
Spadła pierwsza fala piany. Apokaliptyści, jak się zdawało, tylko na to czekali. Ruszyli do przodu, usiłując wejść pod celownik i odrzucali resztki garderoby. Piana opadała i po zetknięciu z powietrzem gwałtownie zwiększała swą objętość. Chwilę później gęsta maź wypełniała niemal całą ulicę, uniemożliwiając prawie zupełnie poruszanie. Demonstranci walczyli z górami piany, prąc uparcie do przodu. Ich kroki przypominały stąpanie bezdusznych automatów. Piana miała dziwnie słodkawy smak. Spostrzegłem, jak jakaś dziewczyna dostaje w twarz odpryskiem gęstej mazi, potyka się oślepiona, usta i nos ma zapchane pianą. Upadła na chodnik i zniknęła pod wzbierającą warstwą zimnej, lepkiej substancji. Vornan uklęknął i wyciągnął dziewczynę na powierzchnię. Ona jednak nadal nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje. Vornan delikatnie przetarł jej twarz i błądził dłońmi po jej młodym, jędrnym ciele. Kiedy dotknął piersi, dziewczyna otworzyła oczy.
— Nazywam się Vornan-19 — powiedział cicho. Odnalazł jej usta. Kiedy puścił ją wreszcie, odpełzła w bok na kolanach, walcząc z oporną pianą. Z przerażeniem spostrzegłem, że Vornan stoi bez maski.
Niemal całkowicie utraciliśmy zdolność poruszania. Policyjne roboty krążyły po ulicy — wielkie, lśniące pudła ze stali, które z łatwością cięły pianę, wyławiały uwięzionych demonstrantów i ustawiały ich w grupach dziesięcioosobowych. Sprzęt porządkowy stał już w pogotowiu, aby zebrać pianę z ulic. Razem z Vornanem staliśmy na skraju zalanego mazią obszaru i po mozolnej walce udało nam się wyjść na przyległą przecznicę. Nikt nas nie zauważył.
— Posłuchasz wreszcie głosu rozsądku? — spytałem Vornana. — Mamy niepowtarzalną okazję wrócić do hotelu bez dalszych kłopotów.
— Jak dotąd nie mieliśmy większych kłopotów.
— Ale będziemy z pewnością mieli bardzo duże kłopoty, jeśli Kralick dowie się, gdzie byliśmy przez ten cały czas. Ograniczy ci swobodę poruszania. Ustawi przed twoimi drzwiami armię strażników i założy wszędzie potrójne zamki.
— Poczekaj chwilkę — poprosił. — Zapomniałem o czymś. Potem pójdziemy razem.
Znów wmieszał się w tłum. Piana zdążyła nabrać już niemal stałej konsystencji i ludzie uwięzieni wewnątrz nie mieli praktycznie możliwości ruchu. Po chwili Vornan był już z powrotem. Niósł na rękach może siedemnastoletnią dziewczynę, która sprawiała wrażenie kompletnie oszołomionej i mocno przestraszonej. Jej ubranie składało się ze skrawków plastiku, lecz odpryski piany przyległy tu i ówdzie do ciała, wymuszając jak gdyby większą skromność obyczajów.
— Teraz możemy już wracać do hotelu — oznajmił Vornan. A potem szepnął do dziewczyny:
— Nazywam się Vornan-19. Świat wcale nie wybuchnie pierwszego stycznia. Udowodnię ci, zanim wstanie świt.
Czternasty
Nie musieliśmy chyłkiem przemykać do swoich pokoi; kordon policji blokował wszystkie dojścia do hotelu. Vornan włączył sygnał identyfikacyjny i natychmiast przejęli nas ludzie Kralicka. On sam siedział w hotelowym lobby i obserwował ekrany detektorów z wyrazem wściekłości na twarzy. Myślałem już, że wyleci w powietrze, kiedy Vornan stanął przed nim z drżącą dziewczyną na rękach. Nasz szacowny gość przeprosił za wszystkie kłopoty i oznajmił, że ma ochotę wrócić do swojego pokoju. Dziewczyna dotrzymała mu towarzystwa. Kiedy zniknęli za załomem korytarza, odbyłem z Kralickiem bardzo nieprzyjemną rozmowę.
— W jaki sposób udało mu się wydostać z pokoju? — spytał podniesionym głosem.
— Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że rozbroił blokadę na drzwiach.
Próbowałem wytłumaczyć, że naprawdę chciałem podnieść alarm, kiedy spostrzegłem Vornana na korytarzu. Przeszkodziły mi w tym czynniki zupełnie niezależne od mojej dobrej woli. Poważnie wątpię, aby Kralick dał się tym przekonać. Przynajmniej jednak uświadomiłem mu fakt, że zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mojej mocy, aby nie dopuścić do kontaktu z apokaliptystami. A to całe zamieszanie nie było moim dziełem.
Tygodnie, które nastąpiły, przyniosły wyraźne zaostrzenie rygorów bezpieczeństwa, Vornan-19 został praktycznie rzecz biorąc więźniem, a nie, jak dotychczas, gościem rządu Stanów Zjednoczonych. Prawdę mówiąc od początku był traktowany, w mniejszym czy większym stopniu, jak aresztant. Oficjałowie uznali bowiem, iż niestosowne byłoby puszczanie go samopas po mieście. Jednak poza blokadami na drzwiach i strażnikami czuwającymi za progiem, nie wprowadzano bardziej drastycznych rygorów. Nasz gość poradził sobie z blokadą i unieszkodliwił strażników. Kralick postanowił zapobiec podobnym wybrykom zamontowując lepsze blokady, specjalne alarmy oraz ustawiając wzmocnione straże.
Rozwiązanie zdało egzamin w tym sensie, że Vornan zaprzestał podejmowania samodzielnych wypraw do miasta. Moim zdaniem jednak, była to bardziej kwestia dobrej woli naszego gościa niż zasługa dodatkowych zabezpieczeń. Po tej nocy spędzonej na wiecu apokaliptystów, Vornan wyraźnie przygasł. Znów stał się dawnym turystą. Popatrywał ciekawie na boki, trzymając na wodzy wybujały temperament. Takie zachowanie gościa przypominało jednakże uśpiony wulkan i nadal napawało mnie lękiem. Trzeba jednak przyznać, że Vornan zaprzestał nieodpowiedzialnych eskapad, nie prowokował kłótni, pod wieloma względami był uosobieniem taktu i wyczucia. Nie opuszczało mnie jednak przypuszczenie, że przygotował dla nas jakąś niespodziankę.
Robert Silverberg: Maski czasu | 1 |
Pierwszy | 1 |
Drugi | 2 |
Trzeci | 4 |
Czwarty | 7 |
Piąty | 8 |
Szósty | 10 |
Siódmy | 12 |
Ósmy | 14 |
Dziewiąty | 16 |
Dziesiąty | 18 |
Jedenasty | 20 |
Dwunasty | 22 |
Trzynasty | 24 |
Czternasty | 26 |
Piętnasty | 28 |
Szesnasty | 31 |
Siedemnasty | 32 |
Osiemnasty | 34 |