Maski czasu | Страница 25 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

Usłyszałem, jak ktoś puka do drzwi.

— Leo? Leo, nie śpisz? — szepnął głos.

Uruchomiłem wizjer i z zaskoczeniem spostrzegłem, iż spóźniony gość to Vornan we własnej osobie. Zerwałem się z łóżka, podbiegłem do drzwi i uchyliłem je nieznacznie. Był ubrany w cienką, zieloną tunikę, jak do wyjścia. Jego obecność tutaj, na korytarzu dała mi wiele do myślenia. Wiedziałem bowiem, że każdej nocy Kralick osobiście zamyka Vornana w jego apartamencie i, przynajmniej w teorii, nie ma sposobu, aby ktokolwiek otworzył zamek, który miał chronić przybysza, ale również skutecznie go więził. A jednak Vornan stał na progu.

— Wejdź — poprosiłem. — Coś się stało?

— Nie, dlaczego? Spałeś?

— Raczej pracowałem. W zasadzie usiłowałem wykoncypować, w jaki sposób działa twój wehikuł czasu.

Roześmiał się cicho.

— Biedaczysko. Zmarnujesz sobie łepetynę od tego myślenia.

— Gdyby mój los był ci rzeczywiście drogi, nie skąpiłbyś informacji.

— Musiałbym je najpierw posiadać — odparł. — Nie, nic nie wiem na ten temat. Wytłumaczę ci dlaczego, ale na dole.

— Na dole?

— Właśnie. Wyjdziemy na mały spacerek. Dotrzymasz mi towarzystwa, prawda Leo?

Zrobiłem głupią minę.

— Na zewnątrz trwają zamieszki. Wściekły tłum rozszarpie nas na sztuki, bez dwóch zdań!

— Tłum zniknął już z ulic — odparł Vornan. — Poza tym, mam przy sobie to.

W ręku trzymał dwie plastikowe maski, podobne do tych, jakich używaliśmy w chicagowskim burdelu.

— Nikt nas nie rozpozna. Ruszymy ulicami tego cudownego miasta w przebraniu. Mam ochotę na krótką przechadzkę, Leo. Męczą mnie te wszystkie oficjalne uroczystości. Czuję przesyt.

Nie wiedziałem co robić. Zawołać Kralicka, aby na powrót zamknął Vornana w jego apartamencie? Tak podpowiadał głos rozsądku. Z maską czy bez maski, szaleństwem byłoby opuszczać hotel bez obstawy. Z drugiej strony, nie chciałem zdradzać Vornana. Ufał mi widocznie bardziej niż innym i być może chciał powierzyć jakąś cenną tajemnicę. Warto podjąć ryzyko w imię nauki.

— Zgoda. Pójdziemy razem.

— Nie ma czasu do stracenia. Jeśli ktoś trzyma twój pokój na podglądzie…

— A co z twoim apartamentem? Zachichotał z wyraźnym zadowoleniem.

— O mój apartament niech cię głowa nie boli. Wszystko zostało tak urządzone, aby strażnicy myśleli, że ciągle siedzę w środku. Ale jeśli zobaczą mnie, że stoję równocześnie na korytarzu… Ubieraj się migiem, Leo.

Nałożyłem ubranie i wyszliśmy. Zamknąłem pokój od zewnątrz. Na korytarzu leżało trzech ludzi Kralicka, chrapiących w najlepsze. Zielony, niezbyt gustowny balon wisiał w powietrzu i kiedy zamontowany na nim cieplny czujnik wykrył naszą obecność, gumowa kula zaczęła powoli dryfować w stronę intruzów. Vornan uchwycił jedną ręką balon, ściągnął na ziemię i unieszkodliwił. Posłał mi konspiracyjny uśmiech. Potem jak chłopiec, który pierwszy raz ucieka z domu, ruszył truchtem przez korytarz dając mi znaki, abym szedł za nim. Kopnął lekko drzwi od windy towarowej, które rozwarły się z cichym sykiem. W środku stały wózki z brudną pościelą. Niemal siłą zostałem wepchnięty do środka.

— Wylądujemy w pralni! — zaprotestowałem.

— Przestań błaznować, Leo. Wysiądziemy znacznie wcześniej.

Nie wiedząc właściwie dlaczego to robię, bez oporu zająłem miejsce w windzie i ruszyliśmy w dół, do trzewi budynku.

Nagle w poprzek mrocznego tunelu wystrzeliła siatka, zagradzając dalszą drogę. Myślałem już, że wpadliśmy w zastawioną pułapkę, lecz Vornan oznajmił spokojnym głosem:

— To zabezpieczenie, które ma chronić gości hotelowych przed kąpielą w pralce automatycznej. Wiem, bo rozmawiałem z pokojówkami. Chodź za mną!

Zeskoczył z siatki, którą wystrzelił zapewne mechanizm spustowy pobudzany przez czujnik obciążenia, umieszczony pod platformą windy. Przywarliśmy do ściany balansując na wąskim nadprożu, a Vornan uchylił niewielkie drzwi od windy i ujrzałem ciemną czeluść. Jak na człowieka, który nie potrafi zrozumieć koncepcji giełdy papierów wartościowych, nasz gość okazał zadziwiająco rozległą wiedzę na temat zasad funkcjonowania urządzeń hotelowych. Gdy tylko stanąłem obiema nogami na nadprożu, siatka zniknęła w bocznej ściance szybu. Chwilę później z góry nadleciał kłąb brudnej pościeli i razem z platformą windy zjechał w dół. Vornan dał mi znak, abym szedł za nim. Ruszyliśmy wąskim tunelem; ciemność rozpraszały jedynie wątłe promyki światła padające ze szpar w suficie. Po jakimś czasie dotarliśmy do klapy wychodzącej na jeden z głównych korytarzy. Po schodkach zeszliśmy na parter, a stamtąd już bez przeszkód na ulicę.

Panował absolutny spokój. Pozostały jedynie ślady świadczące o niedawnych zamieszkach. Barwne napisy epatowały z chodników i ścian okolicznych budynków: KONIEC JEST BLISKO, STWÓRCA NADCHODZI, i tym podobne hasła przepisane z gazet. Wszędzie dookoła walały się kawałki garderoby. Strzępy piany dowodziły, że tłum nie ustąpił bez walki. Tu i ówdzie na gołej ziemi leżeli ludzie czy to pijani, czy też po prostu śpiący po dniu pełnym wrażeń. Musieli wypełznąć z ciemności dopiero po odjeździe sił porządkowych.

Nałożyliśmy maski i ruszyliśmy cicho przed siebie, spowici w łagodną noc. O tak wczesnej godzinie centrum Los Angeles spało jeszcze spokojnie. Dookoła królowały strzeliste hotele i biurowce, nocne życie toczyło się gdzie indziej. Szliśmy na ślepo. Od czasu do czasu balon reklamowy przemknął po niebie błyskając zachęcająco. Dwie przecznice od naszego hotelu przystanęliśmy przed wystawą sklepu z aparaturą szpiegowską. Vornan sprawiał wrażenie zafascynowanego. Sklep był rzecz jasna zamknięty, lecz kiedy nadepnęliśmy na czujnik wmontowany w płytkę chodnikową, zmysłowy głos poinformował nas o godzinach otwarcia i zaprosił do ponowienia wizyty o właściwszej porze. O dwie witryny dalej znajdował się sklep z artykułami wędkarskimi. Nieopatrznie uruchomiliśmy kolejny czujnik i z głośnika popłynął tekst reklamowy przeznaczony dla uszu rybaków dalekomorskich.

— Trafiliście pod właściwy adres — oznajmił mechaniczny głos. — Mamy pełen asortyment. Hydrofotomierze, próbniki planktonu, wykrywacze szlamu, mierniki dyfrakcji światła, wzbudzacze hydrostatyczne, mierniki pływów, boje radarowe, pochyłomierze, wskaźniki poziomu cieczy…

Ruszyliśmy dalej.

— Uwielbiam wasze miasta — powiedział nagle Vornan. — Budynki są tutaj takie wysokie, a sprzedawcy tak cudownie nachalni. U nas nie ma sprzedawców, Leo.

— A co wówczas, kiedy zapragniecie skorzystać z wykrywacza szlamu albo próbnika planktonu?

— Są dostępne — odparł po prostu. — Zresztą bardzo rzadko potrzebujemy tego typu urządzeń.

— Dlaczego tak niewiele mówisz o swoim czasie?

— Ponieważ przybyłem tutaj, aby zdobywać wiedzę, a nie nauczać.

— Ale przecież nie nagli cię czas. Mógłbyś zaspokoić nasz głód informacji. Jesteśmy niesamowicie ciekawi, jak wygląda świat przyszłości. Tak niewiele dotąd zdradziłeś. Bardzo mgliście widzę epokę, w której żyjesz.

— Opowiedz, jaka ona według ciebie jest.

— Na świecie żyje mniej ludzi niż obecnie — stwierdziłem. — Jest bardzo czysto, bardzo porządnie. Nowoczesne gadżety na dalszym planie, a jednak wszystko dostępne, wystarczy skinąć ręką. Nie ma wojen. Nie ma państw. Prosty, sympatyczny, szczęśliwy świat. Aż trudno w coś takiego uwierzyć!

— Nieźle ci poszło.

— Ale w jaki sposób powstał taki świat? Oto pytanie, które nie daje nam spać spokojnie! Spójrz dookoła. Setka rywalizujących państw. Bomby atomowe. Napięcie. Głód i frustracja. Miliony rozhisteryzowanych ludzi pędzących w poszukiwaniu okruchów wiary. Jak doszło do ostudzenia nastrojów, do ustatkowania życia?

— Tysiąclecie to szmat czasu, Leo. Wiele może się wydarzyć.

— Ale co się wydarzyło rzeczywiście? Gdzie podziały się państwa? Opowiedz mi o wojnach, kryzysach, przewrotach.

Przystanęliśmy pod latarnią. Fotoczujnik natychmiast wykrył naszą obecność i z góry spłynął snop światła.

— Powiedzmy, że najpierw ty, Leo, przybliżysz mi w paru słowach dzieje wzrostu i upadku Świętego Imperium Rzymskiego.

— Skąd wiesz o Świętym Imperium Rzymskim?

— Od profesora Heymana. Co wiesz na ten temat?

— No cóż, bardzo niewiele, jak sądzę. Prawie nic. Było to coś na kształt konfederacji europejskiej, jakieś siedemset, osiemset lat temu. A poza tym…hmm…

— Wspaniale. Nie wiesz dosłownie nic.

— Wcale nie twierdzę, że jestem zawodowym historykiem.

— Ja też tak nie twierdzę — odparł cicho. — Dlaczego uważasz, że powinienem wiedzieć cokolwiek więcej na temat Czasu Czystek niż ty o Świętym Imperium Rzymskim? Dla mnie to zamierzchłe dzieje. Nigdy nie zajmowałem się bliżej starożytną historią. Po prostu nie bawią mnie takie rzeczy.

— Ale skoro już zaplanowałeś podróż w nasze czasy, to powinieneś dla własnego dobra przestudiować, choć pobieżnie, podręcznik historii, tak samo jak książkę od angielskiego.

— Musiałem znać angielski, aby nawiązać kontakt. Historia byłaby zbędnym bagażem. Nie przybyłem tutaj w charakterze wykładowcy, ale jako turysta.

— Jak przypuszczam, najnowsze zdobycze techniki są ci również absolutnie obce?

— Masz rację — odparł ze śmiechem.

— A co ty w ogóle wiesz? Czym się zajmujesz?

— Niczym. Kompletnie niczym.

— Nie masz zawodu?

— Podróżuję, obserwuję, spędzam miło czas.

— Należysz do klasy zblazowanych milionerów?

— Być może. Tylko że u nas nie ma zblazowanych milionerów. Sądzę jednak, że można mnie nazwać człowiekiem zblazowanym. Zblazowanym i kompletnie pozbawionym wiedzy o własnym świecie.

— I wszyscy jesteście tacy sami? Praca, nauka, wysiłek — to pojęcia zupełnie nieznane?

— Och, nie, nie — zaprzeczył gwałtownie Vornan. — Mamy u nas wiele dociekliwych umysłów. Mój somatyczny brat, Lunn-31 jest zbieraczem impulsów świetlnych, prawdziwym autorytetem w tej materii. Mój serdeczny przyjaciel Mortel-91 to natomiast znawca gestów. Piękna Pol-13 tańczy na psychodromie. Mamy artystów, poetów, uczonych. Sławna Ekki-89 przepracowała pięćdziesiąt lat na wykopaliskach z Ery Płomienia. Sator-11 zgromadził pełen zestaw kryształowych wizerunków Szperaczy. Rozpiera mnie duma, gdy myślę o tych ludziach.

— Vornan, a ty?

— Ja jestem nikim. Na niczym się nie znam. Stuprocentowy przeciętniak.

W jego głosie zabrzmiał nieznany ton. Czyżby nuta szczerości?

— Przybyłem tutaj z nudów, pragnąłem odmiany. Znajomi oddają się uciechom ducha, ja natomiast jestem pustym naczyniem, Leo. Nie potrafię opowiadać o nauce, o historii. Brak mi również smaku i poczucia piękna. Jestem kompletnym ignorantem. Jestem człowiekiem zblazowanym. Zwiedzam światy dla własnej przyjemności, lecz jest to niezwykle płytka i nieskomplikowana przyjemność.

Nawet przez filtr maski dostrzegłem, że posłał mi zniewalający uśmiech.

— Jestem z tobą zupełnie szczery, Leo. Mam nadzieję, że wyjaśniłem ci w zadowalającym stopniu przyczynę mojego uciążliwego milczenia. Mam wiele wad i słabostek. Jeszcze dużo pracy przede mną. Czy wprawiłem cię w zakłopotanie tym niespodziewanym napadem szczerości?

Zakłopotanie to stanowczo zbyt słabe słowo. Byłem wstrząśnięty. Co więcej, uwierzyłem, że ten nagły wybuch nie był tylko wystudiowaną pozą. Vornan tytułował się głośno mianem wałkonia, dyletanta, nieroba — zniknęła aura i czar człowieka spoza czasu. Przyznawał otwarcie, że gości wśród cuchnących prymitywów, bo jego własna epoka chwilowo przestała dostarczać mu rozrywek. Nagle zrozumiałe stały się jego wymijające odpowiedzi, jego luki w pamięci. W sumie była to jednak kiepska pociecha, tym bardziej, że niosła wraz z sobą gorzką świadomość — wielce obiecujący gość to zwyczajny człowiek. Widocznie nie zasłużyliśmy na nic lepszego. Złowieszcza i niepokojąca wydała mi się jednak prostota, z jaką nawet byle przybłęda może zdobyć władzę nad światem. Dokąd zaprowadzi Vornana pogoń za przyjemnościami? I czy ma jeszcze jakieś moralne hamulce?

Szliśmy przez pewien czas w milczeniu.

— Dlaczego nie odwiedzali nas dotąd inni goście z przyszłości? — spytałem w końcu.

Vornan zachichotał bezgłośnie.

— Skąd to przekonanie, że jestem pierwszy?

— Nigdy jeszcze… nikt nie… nie było dotąd… — urwałem zmieszany; znów padłem ofiarą Vornana — mistrza zastawiania pułapek w zwyczajnej z pozoru materii wszechświata.

— Nie jestem bynajmniej pionierem — stwierdził. — Wielu z nas stąpało już po waszej ziemi.

— Incognito?

— Oczywiście. Ja wolałem ujawnić swoje pochodzenie — tak było znacznie zabawniej. Osobnicy nastawieni do świata bardziej poważnie woleli przemykać ukradkiem. Robili swoje w ciszy i spokoju.

— Ilu was w sumie było?

— Trudno dokładnie powiedzieć.

— I zapewne odwiedzaliście wszelkie możliwe epoki?

— A dlaczego by nie?

— I żyliście wśród nas pod przybranymi nazwiskami?

— Tak, to chyba oczywiste — odparł ze śmiechem Vornan. — Chętnie obejmowaliśmy posady państwowe. Och, Leo, Leo! Sądziłeś, że to ja wytyczam nowe szlaki? Taki marny głupiec jak ja?

Byłem do głębi poruszony. Mdliło mnie w żołądku. Nasz świat przeniknięty na wskroś przez obcych ludzi, z obcego czasu? Nasze państwa rządzone przez tychże obcych ludzi? Sto, tysiąc, może pięćdziesiąt tysięcy przybyszów skaczących po kartach historii? Nie, nie, nie. Nie było innego wyjścia: powiedziałem, że nie wierzę w te bzdury. Roześmiał mi się prosto w twarz.

— Możesz sobie powątpiewać, masz moje przyzwolenie. Czy słyszysz ten dźwięk?

Tak, słyszałem jakiś dźwięk. Był podobny do huku wodospadu i dochodził od strony Placu Pershinga. Tylko że na Placu Pershinga nie ma wodospadu. Vornan ruszył truchtem przed siebie, a ja pospieszyłem za nim. Serce waliło mi w piersi, czaszkę rozsadzał potworny chaos. Powoli zacząłem zostawać w tyle. Przy następnej przecznicy Vornan przystanął jednak i poczekał, aż do niego dobiję. Machnął ręką przed siebie.

25