Maski czasu | Страница 16 | Онлайн-библиотека
— Żarty sobie ze mnie stroisz? — huknął Bruton. — Ze mnie i z mojego domu? Jestem dla ciebie barbarzyńcą? Czy…
Przerwałem mu pospiesznie.
— Jako specjalistę od spraw elektryczności, z pewnością interesują pana sposoby pozyskiwania energii w odległej przyszłości. Przed paroma tygodniami, podczas jednego z wywiadów, Vornan wspomniał coś o samowystarczalnych źródłach prądu, działających w oparciu o całkowitą przemianę form energii. Być może nasz gość zechciałby udzielić jakiś bliższych wyjaśnień na ten temat.
Bruton natychmiast zapomniał o gniewie. Otarł ramieniem pot napływający mu do oczu i spytał:
— W czym rzecz? Opowiedz o tym fenomenie! Vornan złożył dłonie w geście, którego znaczenie było zupełnie jasne.
— Żałuję, ale nie posiadam wielkiej wiedzy w dziedzinie techniki.
— Mimo wszystko spróbuj!
— Prosimy — powiedziałem.
Przed oczyma stanął mi Jack Bryant i pomyślałem, że nadeszła chwila, kiedy dowiem się tego, czego miałem się dowiedzieć.
— Kiedy ten system został powszechnie zastosowany?
— Bardzo dawno temu. Oczywiście, patrząc z mojej perspektywy.
— Jak dawno?
— Trzysta lat. Pięćset. Może osiemset. Trudno powiedzieć. To było tak dawno.
— Ale na czym polegał sam proces? — spytał Bruton. — Jakich rozmiarów był generator?
— Nic wielkiego — odparł Vornan znużonym głosem. Położył dłoń na nagim ramieniu gospodarza.
— Możemy pójść już na górę? Przyjęcie przecieka nam przez palce.
— To znaczy, że wyeliminowaliście straty występujące podczas przekazywania energii? — nie ustępował Bruton. — Każdy wytwarza prąd na własne potrzeby? Tak jak ja?
Ruszyliśmy wąskim korytarzem na górę. Podczas marszu w stronę głównej sterowni Bruton nieustannie zasypywał Vornana pytaniami. Ja, ze swojej strony, usiłowałem ustalić dokładny czas, kiedy nastąpił okres wielkich zmian. Gdyby okazało się, że jest to raczej odległa przyszłość, mógłbym rozwiać obawy Jacka. Vornan pływał jednak wokół tematu i nie dowiedziałem się żadnych konkretów. Ta niechęć do ujawnienia jakichś istotnych faktów wzbudziła na powrót moje podejrzenia. Lecz cóż miałem robić? Pozostawało jedynie dalej nękać naszego gościa pytaniami i złorzeczyć sobie w duchu na własną łatwowierność. Gdy dotarliśmy do głównej sterowni, Vornan w bardzo prosty sposób popsuł nam szyki i uniknął przed drobiazgową indagacją. Podszedł do konsolety, posłał Brutonowi elektryzujący uśmiech i oświadczył:
— To pomieszczenie wprawia mnie w prawdziwy zachwyt. Tu jest po prostu cudownie.
Przesunął trzy dźwignie i wdusił cztery guziki. Następnie obrócił korbą o dziewięćdziesiąt stopni i pchnął jakąś manetkę do oporu.
Bruton zawył ze zgrozy. W pomieszczeniu zaległy ciemności. Iskry błyskały w mroku niczym demony wypuszczone z otchłani. Z górnego piętra doleciały nas odgłosy rozbijanych naczyń i donośny trzask łamanych mebli. Ruchome chodniki stanęły w miejscu. Z generatora zaczęły wydobywać się niepokojące zgrzytania. Nagle ożył któryś z ekranów i ukazał główną salę balową skąpaną w bladym świetle. Goście leżeli pokotem na posadzce. Zaczęły mrugać czerwone światła alarmowe. Cały dom stanął na głowie. Pomieszczenia wirowały w bezładzie. Bruton tańczył przy konsolecie jak obłąkaniec. Nieustannie wduszał jakieś przyciski i przesuwał dźwignie, lecz jego wysiłki zdawały się jedynie pogarszać sytuację. Zastanawiałem się, czy dojdzie do wybuchu agregatu. Czy cały ten przybytek runie nam na głowy? Bruton puścił wiązankę przekleństw, która z całą pewnością wprawiłaby Kolffa w stan ekstazy. Oszalała maszyneria wciąż nie dawała za wygraną. Na zamglonym ekranie pojawiła się Helen McIlwain, dosiadająca na oklep Sandy’ego Kralicka, który sprawiał wrażenie skołowanego. Panował kompletny chaos i panika. Musiałem zacząć działać. Gdzie podział się Vornan-19? Ciemności skryły go przed moim wzrokiem. Ruszyłem po omacku przed siebie, mając nadzieję, że uda mi się odnaleźć wyjście. Namacałem drzwi. Zamykały i otwierały swą paszczę w szalonym paroksyzmie, lecz po chwili doszukałem się w tym rytmu. Odczekałem pięć pełnych cykli i, z duszą na ramieniu, skoczyłem na drugą stronę, o włos unikając zmiażdżenia.
— Vornan! — ryknąłem.
Atmosferę pomieszczenia, w którym się znalazłem, wypełniała lekko zielonkawa mgiełka. Sufit chylił się pod nienormalnym kątem, tworząc liczne załamania. Goście leżeli pokotem na podłodze. Część z nich straciła przytomność, wszyscy byli mocno poturbowani. Niektórzy trwali w uścisku, chcąc dodać sobie odwagi. Kątem oka dostrzegłem Vornana, jak znika po lewej stronie. Popełniłem jednak błąd. Oparłem się mianowicie o ścianę, a ta ustąpiła pod naciskiem i wpadłem do sąsiedniego pomieszczenia. Sufit był tutaj piski i musiałem iść dalej na czworakach. Gdy dotarłem na drugą stronę i odsunąłem płachtę materiału, która służyła za przepierzenie, okazało się, że jestem w głównej sali balowej. Winny wodospad tryskał teraz niczym fontanna, aż pod sufit. Goście dreptali bez celu, szukając wsparcia i zacisznego kącika. Po podłodze przemykały mechaniczne owady, które przy akompaniamencie donośnego buczenia, usiłowały uprzątnąć pobojowisko. W jednym miejscu udało im się pochwycić metalowego ptaka i teraz rozdzierały go na sztuki. Nie dostrzegłem nikogo z naszej grupy. Słychać było jedynie wysoki, jękliwy dźwięk dochodzący z trzewi budowli.
Przygotowałem się na śmierć. To groteskowe — pomyślałem — że przyjdzie mi umrzeć w szaleńczej misji, za sprawą kaprysu obłąkańca, a wszystko wydarzy się w domu wariatów. Lecz wciąż nie dawałem za wygraną. Parłem do przodu poprzez dym i zgiełk, poprzez leżących na podłodze wystrojonych gości, poprzez ruchome ściany i spadające sufity. Znów kątem oka dostrzegłem jakąś postać, podobną do Vornana. z maniakalnym uporem ruszyłem w pogoń. Czułem w głębi, że moim obowiązkiem jest odnaleźć go i wyprowadzić z budynku, zanim ten runie i pogrzebie nas wszystkich. Dotarłem jednak do bariery, której nie byłem w stanie sforsować. Niewidzialna i nieprzenikalna, zatrzymała mnie na dobre.
— Vornan! — krzyknąłem, gdyż widziałem go teraz wyraźnie. Rozmawiał z wysoką, atrakcyjną kobietą w średnim wieku, która zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na chaos, jaki panował w budynku.
— Vornan! To ja, Leo Garfield!
Lecz on nie słyszał. Wziął kobietę pod ramię i ruszył przed siebie, omijając ogniska chaosu. Uderzyłem pięściami o niewidzialną ścianę.
— Tędy nie zdołasz wyjść na zewnątrz — oznajmił chrypiący, kobiecy głos. — Możesz tak walić przez tysiąc lat.
Obróciłem się na pięcie. Tuż za mną stała postać emanująca srebrzystym blaskiem — szczupła dziewczyna, najwyżej dziewiętnastoletnia, cała skąpana w rażącej bieli. Usta umalowała srebrzyście. Oczy lśniły jak zwierciadła. Jej ciało spowijała obcisła, srebrna suknia. Po chwili spostrzegłem, że nie była to wcale suknia, lecz jakiś barwnik, którym spryskała całe ciało. Wyraźnie widać było piersi, pępek, płaski brzuch. Od szyi aż po stopy pokrywała ją warstwa srebrzystej farby, a dzięki blademu światłu dziewczyna sprawiała wrażenie istoty nierzeczywistej, niematerialnej. Nie widziałem jej w czasie przyjęcia.
— Co się stało? — spytała.
— Bruton zaprowadził nas do sterowni. Kiedy spuściliśmy Vornana na chwilę z oczu, nasz szacowny gość wcisnął parę przypadkowych guzików na konsolecie. Obawiam się, że cały budynek niebawem wyleci w powietrze.
Nakryła usta srebrną dłonią.
— Nie, do tego chyba nie dojdzie. Ale mimo wszystko, lepiej wyjdźmy na zewnątrz. Mechanizm wymknął się spod kontroli i ściany mogą zmiażdżyć nas jak w imadle. Chodź za mną.
— Wiesz, jak się stąd wydostać?
— Oczywiście — odparła. — Trzy pokoje dalej jest wyjście awaryjne… a przynajmniej zawsze tam było.
Nie pytajcie dlaczego, ale ruszyłem za nią bez wahania. Może ze względu na zgrabną, połyskującą pupę? W każdym razie szedłem jej śladem, aż dostałem zadyszki. Skakaliśmy przez rozedrgane futryny, przemykaliśmy koło leżących na podłodze, kompletnie pijanych gości, omijaliśmy szerokim łukiem różnorakie przeszkody, jakie wyrastały nieustannie na naszej drodze. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś równie pięknego jak ta błyszcząca postać — srebrzysta dziewczyna, naga, zwinna i zgrabna. Z niesamowitym wdziękiem biegła przez dom, w którym panowało piekło. Stanęła przed drgającą ścianą i oznajmiła:
— To tutaj.
— Gdzie?
— Tutaj.
Ściana rozwarła się przed nami w mroczną czeluść. Nieznajoma wepchnęła mnie siłą do środka, a sama wskoczyła chwilę potem. Błyskawicznie zatoczyła piruet, wdusiła jakiś przycisk i znaleźliśmy się na zewnątrz budynku.
Powiew styczniowego wiatru smagnął nas niczym bicz.
Kompletnie zapomniałem, jaką mamy obecnie porę roku. Na przyjęciu przed skutkami złej pogody chroniły nas ściany. Teraz staliśmy wystawieni na wściekły atak wiatru: ja w leciutkim, wieczorowym stroju, ona zupełnie naga, pokryta jedynie warstwą farby. Nagle dziewczyna potknęła się, stoczyła po zboczu i wpadła w zaspę. Podałem jej rękę i pomogłem wstać. Dokąd teraz? — pomyślałem. Za naszymi plecami budynek wibrował i drżał, niczym oszalały głowonóg. Jak dotąd nieznajoma sprawiała wrażenie, że doskonale panuje nad sytuacją, lecz mroźne powietrze wyssało z niej całą energię. Stała przerażona i dygotała z zimna.
— Parking! — krzyknąłem w przebłysku geniuszu. Ruszyliśmy biegiem w tamtą stronę. Do przebycia mieliśmy około ćwierć mili otwartego terenu, pokrytego śnieżnymi zaspami i jęzorami lodu. Nie czułem niemal zimna, z podniecenia jakie ogarnęło mój umysł, za to dziewczyna ledwo żyła. Nim dobrnęliśmy na parking, parokrotnie musiałem podnosić ją z kolan. Ale w końcu udało się. Pojazdy możnych tego świata stały elegancko ustawione pod dachem ochronnej konstrukcji. Weszliśmy do środka. Urządzenia dozorujące nie zwracały na nas uwagi — widocznie uszkodzenia głównej sterowni były poważniejsze niż myślałem z początku. Roboty krążyły bez celu, emitując głośne buczenie i błyskając światłami. Otworzyłem drzwi najbliższej limuzyny, wepchnąłem dziewczynę do środka, a sam usiadłem obok.
Wewnątrz było ciepło i przytulnie. Nieznajoma siedziała drżąc na całym ciele, przemarznięta do szpiku kości.
— Przytul mnie! — krzyknęła. — Tak mi zimno! Na Boga, przytul mnie!
Otoczyłem ją ramieniem, a ona przylgnęła do mojej piersi. Opuścił ją cały strach, znów poczuła ciepło, odzyskała dawną pewność siebie. Jej dłonie zaczęły błądzić po moich plecach. Z radością skapitulowałem przed jej srebrzystym powabem. Gdy nasze usta spotkały się, a potem rozstały, na moich wargach pozostał smak metalu. Jej uścisk był zimny. Wydawało mi się przez chwilę, że siedzę obok jakiegoś uwodzicielsko pięknego automatu, lecz srebro leżało jedynie z wierzchu. Dziwne wrażenie zniknęło, gdy dotarłem do gorącego ciała. Kiedy ogarnął nas miłosny zapał, z głowy nieznajomej zsunęła się srebrna peruka odsłaniając gładką jak porcelana czaszkę. Teraz dopiero ją poznałem. Była córką Brutona, jego spadkobierczynią. Skłonność do łysienia świadczyła o tym dobitnie.
Dziewczyna westchnęła i pożeglowaliśmy w zapomnienie.
Dziewiąty
Straciliśmy kontrolę nad rozwojem wypadków — stwierdził Kralick. — Następnym razem musimy zapewnić naszemu gościowi bardziej troskliwą opiekę. Czy ktoś z naszej grupy widział, jak Vornan manipulował przy konsolecie?
— Ja byłem z nim wtedy — oświadczyłem. — Nie miałem jednak możliwości, by zapobiec nieszczęściu. Vornan działał błyskawicznie. Ponadto ani ja, ani tym bardziej Bruton nie podejrzewaliśmy, że stać go na coś takiego.
— Nie wolno wam pod żadnym pozorem spuszczać z niego oka — powiedział Kralick, a w jego głosie czuć było zniechęcenie. — Musicie nieustannie mieć świadomość, że ów człowiek jest zdolny do każdego szaleństwa, jakie może się tylko przyśnić. Czy nie podkreślałem już tego dostatecznie mocno?
— My po prostu rozumujemy racjonalnie — oznajmił Heyman. — Trudno przywyknąć do osoby, która działa nie kierując się w najmniejszym stopniu logiką.
Od czasu fatalnych wydarzeń w posiadłości Brutona minął dzień. Zakrawa to na cud, ale obyło się bez ofiar. Kralick zawiadomił w porę służby rządowe. Wszyscy goście zostali ewakuowani z rozedrganego gmaszyska nim doszło do tragedii. Vornan-19 stał sobie w tym czasie nieopodal, spokojnym wzrokiem obserwując zamieszanie. Słyszałem od Kralicka, że straty oszacowano wstępnie na kilkanaście tysięcy dolarów. Rząd pokryje wszystkie rachunki. Nie zazdrościłem Kralickowi, że będzie musiał uspokajać roztrzęsionego milionera. Ale z drugiej strony Bruton dostał to, o co prosił. Koniecznie chciał zabłysnąć przed człowiekiem z przyszłości, no i napytał sobie biedy. Z pewnością oglądał migawki z podróży Vornana po stolicach europejskich i wiedział, co mu grozi. A jednak zdecydował, że wyda przyjęcie i zaprosi na nie Vornana. Zaprowadził go nawet do głównej sterowni swego sanktuarium. Nie czułem dla Brutona współczucia. Co się tyczy gości, którym kataklizm przerwał wspaniałą zabawę, to moim zdaniem oni również nie zasługiwali na to, aby płakać nad ich losem. Przyszli, żeby obejrzeć podróżnika w czasie i zrobić z niego idiotę. Powiodło im się w dwójnasób, więc czy mogli mieć pretensje, że Vornan odpłacił im pięknym za nadobne?
Kralick miał jednak uzasadnione powody, aby odczuwać zniechęcenie. W końcu naszym zadaniem było zapobiegać podobnym ekscesom. A trudno powiedzieć, abyśmy spisali się na medal.
Przygotowania do realizacji dalszej części wizyty czyniliśmy w dość minorowych nastrojach.
Dziś w planie była wizyta na nowojorskiej giełdzie. Naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób ten punkt programu znalazł się w ogóle na liście. Jedno jest pewne: Vornan o to nie prosił. Podejrzewam, że po prostu jakiś biurokrata w stolicy zadecydował, iż pokazanie przybyszowi z przyszłości głównego bastionu kapitalizmu będzie dobrym posunięciem propagandowym. Osobiście czułem się jak człowiek z innej planety, nigdy bowiem nie byłem na giełdzie, ani w ogóle nie miałem z tą instytucją nic wspólnego. Proszę zrozumieć, że nie był to bynajmniej kaprys zdziwaczałego naukowca. Gdybym miał więcej czasu i pewne predyspozycje w tym kierunku, z pewnością obracałbym w tej chwili akcjami Połączonych Przedsiębiorstw Górniczych, United Ultronics albo innych aktualnych faworytów. Pensję mam jednak niezłą, na boku też nieco dorabiam i raczej nieźle mi się powodzi. Życie jest krótkie i nie starcza go, aby doświadczyć wszystkiego na tym świecie. To, co mam, musi mi więc wystarczyć. Skupiłem się na pracy zawodowej, zamiast trwonić energię, obserwując wahania na rynku. Wyprawa na giełdę napawała mnie pewnym lękiem. Czułem się jak dzieciak na pierwszej wycieczce poza miasto.
Robert Silverberg: Maski czasu | 1 |
Pierwszy | 1 |
Drugi | 2 |
Trzeci | 4 |
Czwarty | 7 |
Piąty | 8 |
Szósty | 10 |
Siódmy | 12 |
Ósmy | 14 |
Dziewiąty | 16 |
Dziesiąty | 18 |
Jedenasty | 20 |
Dwunasty | 22 |
Trzynasty | 24 |
Czternasty | 26 |
Piętnasty | 28 |
Szesnasty | 31 |
Siedemnasty | 32 |
Osiemnasty | 34 |