Maski czasu | Страница 10 | Онлайн-библиотека


Выбрать главу

Koszenie trawnika

Regularne odświeżanie powietrza

Przekazywanie poczty oraz przesyłek

Opieka nad ogrodem

Usuwanie uszkodzeń

Powiadomienie sklepu wysyłkowego

Opłata rachunków

I tak dalej. Zaznaczyłem niemal wszystkie pozycje, a rachunek wystawiłem na rząd Stanów Zjednoczonych. Jednej rzeczy zdążyłem się już nauczyć od Vornana: póki co, nie należy pokrywać żadnych wydatków z własnej kieszeni.

Kiedy uporządkowałem już sprawy osobiste, zadzwoniłem do Arizony. Słuchawkę podniosła Shirley. Sprawiała wrażenie spiętej i podenerwowanej, lecz gdy spostrzegła moją twarz na ekranie, jakby nieco odetchnęła.

— Jestem w Waszyngtonie — wyjaśniłem.

— Udało ci się coś załatwić, Leo?

Opowiedziałem jej o wszystkim. Z początku myślała, że żartuję, lecz dałem jej słowo, że mówię najzupełniej poważnie.

— Poczekaj chwilkę — poprosiła. — Zawołam Jacka. Odeszła od aparatu. Perspektywa uległa zmianie i zamiast normalnego popiersia na ekranie pojawiła się cała postać Shirley. Stała przy drzwiach, odwrócona tyłem do kamery. Wiedziałem, że rządowe służby nagrywają moją rozmowę. Zirytowała mnie myśl, że będą oglądać Shirley, która nieświadomie paraduje nago przed kamerą. Chciałem wyłączyć wizję, ale było już za późno. Shirley zniknęła z ekranu i zamiast niej pojawił się Jack.

— Jak tam — spytał. — Shirley mówiła…

— Za parę dni będę rozmawiał z Vornanem-19.

— Niepotrzebnie zawracałeś sobie tym głowę, Leo. Myślałem trochę o naszej rozmowie. Jest mi strasznie głupio. Naopowiadałem ci mnóstwo idiotyzmów. Nie sądziłem jednak, że weźmiesz to wszystko poważnie i popędzisz do Waszyngtonu, aby…

— To nie było do końca tak, jak myślisz, Jack. Zostałem wezwany do stolicy. Wiesz, kwestia najwyższej wagi państwowej i te sprawy. Chcę cię jednak zapewnić, że póki tu zostanę, będę starał ci się pomóc.

— Nie wiem jak ci dziękować, Leo.

— Nie ma sprawy. A teraz spróbuj się odprężyć. Może warto, abyście z Shirley zmienili na jakiś czas otoczenie.

— Pomyślę o tym — zapewnił. — Ale na razie czekam na rozwój wypadków.

Mrugnąłem do niego porozumiewawczo i przerwałem połączenie. Bynajmniej nie udawał zażenowania. To, co parę dni temu tak gwałtownie się w nim kotłowało wcale nie zniknęło. Pozostało na dnie duszy, choć próbował to zamaskować, nie do końca szczerze bijąc się w piersi. Potrzebował pomocy.

Pozostawała jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Uruchomiłem końcówkę komputera, aby podyktować raport na temat możliwości odwrócenia czasu. Nie miałem co prawda pojęcia, w ilu kopiach należy go dostarczyć, lecz pomyślałem, że nie ma to chyba większego znaczenia. Zacząłem mówić. Mrugający, zielony prostokącik tańczył po szklanym ekranie monitora, pracowicie zapisując moje słowa. Mówiłem całkowicie z pamięci, nie chciało mi się nawet korzystać z własnych opracowań zgromadzonych w banku danych. Wysmażyłem zgrabny, pozbawiony naukowej terminologii esej, w którym skondensowałem swe tezy na temat fizyki czasu wstecznego. Rozważania sprowadzały się do jednej, zasadniczej konkluzji. O ile próba odwrócenia czasu na poziomie cząstek elementarnych zakończyła się sukcesem, o tyle nie wydaje się to możliwe do osiągnięcia dla istot ludzkich. Przy założeniu oczywiście, że obiekt powinien dotrzeć żywy na miejsce przeznaczenia. Moc źródła energii nie odgrywa tu większej roli. Dorzuciłem parę spostrzeżeń na temat akumulacji momentu czasu, wzrostu masy w negatywnym continuum oraz anihilacji antymaterii. Zakończyłem, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że uważam Vornana-19 za zwyczajnego oszusta.

Potem, przez chwilę, kontemplowałem swe własne słowa emanujące zielenią z ekranu. Zastanowił mnie fakt, iż prezydent Stanów Zjednoczonych polecił oficjalnie zaakceptować twierdzenia Vornana-19. Przyszedł mi do głowy samobójczy pomysł, żeby oznajmić prezydentowi prosto w oczy, iż sprzyja oszustowi. Rozważałem, czy nie warto poświęcić własnej kariery w imię poruszenia sumienia pierwszego męża stanu. Do diabła z tym, stwierdziłem w końcu i poleciłem komputerowi, aby wydrukował mój raport i przesłał go prezydentowi.

Chwilę później trzymałem w ręku wydrukowaną, starannie zszytą kopię z wyrównanymi marginesami. Złożyłem ją na pół, wsadziłem do kieszeni i zadzwoniłem do Kralicka.

— Właśnie skończyłem pracę — oznajmiłem — i chciałbym się stąd na chwilę wyrwać.

Przyszedł po mnie. Było późne popołudnie. To znaczy według rachuby czasu, do której przywykł mój metabolizm, musiał być akurat środek dnia, bo głód dawał mi się nieźle we znaki. Spytałem co z obiadem. Kralick popatrzył na mnie nieco zdziwiony, póki nie zrozumiał, że zmiana strefy czasowej wszystko poplątała.

— Dla mnie to akurat pora kolacji — stwierdził. — Może byśmy poszli do baru naprzeciwko i wypili po drinku. Potem ulokuję pana w hotelu i skombinuję coś na ząb. Lepsza wczesna kolacja niż spóźniony obiad.

— Niech będzie — zgodziłem się.

Niczym Wergiliusz, który pomylił kierunki, Kralick przeprowadził mnie przez podziemny labirynt Białego Domu. Wyszliśmy na zewnątrz akurat, gdy zapadał zmierzch. Na miasto spadła warstwa białego puchu. Z bocznych uliczek dochodził chrzęst gąsienic. To roboty sennie oczyszczały jezdnie, zasysając łapczywie śnieg wielkimi tubami. A z góry wciąż prószyło. Strzeliste słupy waszyngtońskich wieżowców wyglądały niczym wysadzane klejnotami na tle atramentowego nieba. Opuściliśmy teren Białego Domu boczną bramą i przecięliśmy na ukos Pensylvania Avenue, lądując prosto w niewielkim, mrocznym koktajlbarze. Kralick z trudem mieścił długie nogi pod stołem.

Była to jedna z tych zautomatyzowanych knajpek, które jeszcze kilka lat temu cieszyły się olbrzymim powodzeniem. Przy każdym stoliku wmontowano konsoletę sterowniczą, na zapleczu czuwał komputerowy barman, kurków było pod dostatkiem. Kralick spytał, na co mam ochotę. Powiedziałem, że chętnie napiłbym się rumu. Wystukał zamówienie na konsolecie, dla siebie rezerwując szkocką z lodem. Wsadził kartę kredytową do migoczącej szczeliny. Chwilę później z kurków popłynęły drinki.

— Do dna — wzniósł toast.

— Na zdrowie.

Czekałem, by rum rozlał się przyjemnym ciepłem po całym organizmie. Płynął bez przeszkód i nie napotkawszy na swej drodze żadnej solidnej zakąski, zaczął oddziaływać na system nerwowy. Bezwstydnie poprosiłem o repetę, podczas gdy Kralick nie skończył jeszcze pierwszej szklaneczki. Posłał mi zamyślone spojrzenie. Pewnie zastanawiał się, dlaczego w moim dossier nie napisano, że jestem nałogowym alkoholikiem. Ale podał mi drugiego drinka.

— Vornan pojechał do Hamburga — oznajmił nagle. — Poznaje nocne życie wzdłuż Reepersbahn.

— Myślałem, że już przed laty zamknięto ten zabytek.

— Ostał się jako atrakcja turystyczna. Marynarze wychodzą na brzeg i jak zwykle wszczynają burdy. Bóg jeden wie, w jaki sposób Vornan dowiedział się o tym miejscu, ale idę o zakład, że dziś będą tam mieli naprawdę niezłą bijatykę.

Spojrzałem na niego wyczekująco.

— Pewnie już się zaczęła. Jutro nasz przybysz leci do Brukseli, a później do Barcelony na walkę byków. Stamtąd już prosto do Nowego Jorku.

— Niech Bóg ma nas w swej opiece.

— Bóg zakończy istnienie tego świata — stwierdził Kralick — za jedenaście miesięcy i chyba szesnaście dni.

Zaśmiał się hałaśliwie.

— Wcale nie za wcześnie. Wcale nie za wcześnie. Gdyby odwalił tę robotę jutro, nie musielibyśmy użerać się z Vornanem-19 — dodał.

— Tylko nie mów, że jesteś kryptoapokaliptystą!

— Jestem kryptopijaczkiem — wyjaśnił. — Ubzdryngoliłem się po obiedzie i w głowie mi ciągle wiruje. Wiesz, Garfield, kiedyś byłem prawnikiem. Młodym, błyskotliwym, ambitnym, otworzyłem nawet praktykę. Po co pchałem się do polityki?

— Powinieneś poprosić o antidotum.

— Wiesz, chyba masz rację.

Zamówił pastylkę dla siebie, i po krótkim namyśle — trzecią szklaneczkę rumu dla mnie. W uszach mi szumiało. Trzy drinki w ciągu dziesięciu minut? Co tam, mogę przecież w każdej chwili zażyć antidotum. Pigułka pojawiła się na stole i Kralick połknął ją. Wykrzywił śmiesznie twarz, gdy jego organizm został nagle pozbawiony sporych ilości alkoholu. Przez dłuższą chwilę siedział i dygotał jak w gorączce. Potem wziął się w garść.

— Przepraszam. Ale wrażenie było niespodziewane.

— Już lepiej?

— Znacznie — odparł. — Wyjawiłem jakąś tajemnicę?

— Wątpię. Wyraził pan jedynie żal, że świat nie kończy się już jutro.

— To wina chandry. Religia nie ma z tym nic wspólnego. Czy mogę mówić panu po imieniu?

— Tak byłoby znacznie łatwiej.

— Posłuchaj więc, Leo. Jestem teraz trzeźwy jak świnia i to, co powiem, powiem całkiem serio. Wkręciłem cię w parszywą robotę i jest mi głupio. Jeśli jest jakaś sprawa, która umiliłaby ci życie, kiedy będziesz odgrywał niańkę przed tym szarlatanem, wal śmiało. W końcu wydaję nie swoje pieniądze. Powiedz tylko słowo.

— Doceniam twoje dobre chęci… hmm, Sanford.

— Sandy.

— Sandy.

— Dajmy na to, dziś wieczorem. Przyjechałeś tu prosto z wakacji i nie sądzę, abyś zdążył umówić się z jakąś przyjaciółką. Chciałbyś, aby ktoś dotrzymał ci towarzystwa przy kolacji… i potem?

Strasznie był troskliwy. Zjadł zęby na dogadzaniu podstarzałym naukowcom.

— Dzięki — odparłem — ale dziś jakoś nie mam ochoty. Muszę rozważyć parę kwestii, przywyknąć do zmiany strefy czasowej…

— Nie ma sprawy.

Uciąłem dyskusję. Pogryzaliśmy zielone sucharki i słuchaliśmy przytłumionej muzyki dolatującej z głośników. Kralick wziął na siebie ciężar podtrzymywania rozmowy. Wspomniał mimochodem nazwiska paru osób, które wejdą w skład komitetu powitalnego. Wymienił między innymi Richarda F. Heymana, historyka, Helen McIlwain, antropolog oraz Mortona Fieldsa z Chicago, psychologa. Kiwałem mądrze głową.

— Sprawdziliśmy wszystko drobiazgowo — oznajmił Kralick. — Nie chcemy mieć w komitecie ludzi uwikłanych w prywatne spory i tym podobne historie. Przejrzeliśmy dane personalne wszystkich kandydatów pod kątem łączących ich stosunków. Możesz mi wierzyć, to była mordęga. Musieliśmy odrzucić dwóch niezłych specjalistów, ponieważ mieli parę dość nieprzyjemnych zajść z resztą członków komitetu. Ta praca nie szczędziła nam rozczarowań.

— A przechowujecie materiały na temat upodobań seksualnych naszych uczonych?

— Staramy się gromadzić i przechowywać wszelkie materiały, Leo. Byłbyś zaskoczony. W każdym razie udało nam się w końcu skompletować pełen skład. Znaleźliśmy zastępstwo dla tych, którzy z jakichś tam powodów nie mogli przyjechać albo okazali się nieprzydatni ze względu na stosunki osobiste łączące ich z resztą zespołu. Dobiegły końca przygotowania…

— A nie łatwiej byłoby uznać Vornana za zwykłego oszusta i zapomnieć o całej sprawie?

— Wczoraj w Santa Barbara miały miejsce rozruchy apokaliptystów. Słyszałeś?

— Nie.

— Na plaży zgromadził się stutysięczny tłum. Zniszczenia, jakie poczynili ci ludzie w mieście, oszacowano wstępnie na dwa miliony dolarów. Po zwyczajowej orgii, ruszyli w morze jak lemury.

— Lemingi.

— Lemingi.

Dłoń Kralicka zawisła nad konsoletą, a potem szybko cofnęła się.

— Wyobraź sobie sto tysięcy apokaliptystów z całej Kalifornii, którzy wznoszą pokutne modły i maszerują śmiało w zimne odmęty Pacyfiku podczas styczniowego popołudnia. Ciągle nadchodzą meldunki o utonięciach. Jak dotąd zanotowano sto takich przypadków, Bóg jeden wie, ile jest zapaleń płuc. Dziesięć dziewcząt zostało zadeptanych na śmierć. Oni zachowują się, jakby mieszkali w Azji, a nie tutaj, w Ameryce. Pojmujesz, z czym mamy do czynienia? Vornan jest naszą nadzieją. Opowie nam o roku 2999 i ludzie przestaną wierzyć, że koniec jest tuż tuż. Apokaliptyści przegrają z kretesem. Jeszcze jedną szklaneczkę rumu?

— Chyba powinienem już pójść do hotelu.

— Racja.

Wydobył swe nogi spod stołu i wyszliśmy na zewnątrz. Gdy obchodziliśmy park Lafayette, Kralick oznajmił nagle:

— Muszę cię ostrzec, iż dziennikarze wiedzą już, że jesteś w mieście i zaczną zasypywać cię prośbami o udzielenie wywiadu. Będziemy starali się zapewnić ci względny spokój, lecz prawdopodobnie i tak sforsują nasz kordon. Na wszelkie pytania odpowiadaj…

— Bez komentarza.

— Dokładnie w ten sposób. Leo, zostaniesz gwiazdą pierwszego formatu.

Śnieg ciągle padał, trochę zbyt intensywnie jak na możliwości naszych robotów. Tu i ówdzie plamy bieli jaśniały na chodniku, w zaroślach utworzyły się nawet spore zaspy. Kałuże świeżo powstałej wody lśniły w blasku latarni. Biały puch, padając z nieba, migotał jak gwiazdy w bezchmurną noc. One same skryły się gdzieś, nie wiadomo gdzie — wszechświat mógł być teraz pusty. Czułem przejmującą samotność. W Arizonie świeciło słońce.

Kiedy przekroczyliśmy próg sędziwego hotelu, w którym wynajęto mi pokój, odwróciłem się do Kralicka i powiedziałem:

— Wiesz co, ten pomysł z towarzystwem do kolacji wcale nie był taki zły.

Szósty

Kiedy około siódmej dziewczyna przyszła do mojego pokoju, po raz pierwszy byłem skłonny naprawdę uwierzyć w potęgę rządu Stanów Zjednoczonych. Nieznajoma była wysoką blondynką o złotych włosach. Oczy miała jednak kasztanowe, a nie błękitne, wargi pełne, proporcje doskonałe. Jednym słowem, niesamowicie przypominała Shirley Bryant.

Oznaczało to, że musiałem już od dłuższego czasu budzić zainteresowanie naszego państwa. Obserwowali mnie, znali typ kobiet, w których gustuję. Znaleźli taką, która dokładnie odpowiadała wymaganiom i jest w stanie z miejsca wzbudzić moje zainteresowanie. Czy oni sądzą, że Shirley była moją kochanką? A może stworzyli po prostu wyimaginowany wizerunek idealnej partnerki dla mnie. I okazało się, że jest to dziewczyna uderzająco podobna do Shirley. Przez całe życie (zupełnie nieświadomie) adorowałem jej sobowtóry.

10